Thursday, 27 December 2007

Najbardziej odjechane odkrycia naukowe 2007



Niezła lista odkryć naukowych, które już niedługo mogą dokonać kolejnej rewolucji w naszym życiu, a przynajmniej mogą pomóc w ukształtowaniu nowego spojrzenia na świat.

Polecam za serwisem LiveScience.com zwracając jednocześnie uwagę, że większość z nich to badania biologiczne, genetyczne lub ekologiczne. Epoka fizyki, związana z rozbiciem atomu zdaje się dobiegać końca. Nadchodzą czasy pogłębiania naszej wiedzy o możliwościach fizycznych form, w których mieszkamy.

Duszki wielkich gwiazd



Zawsze niezwykle mnie ciekawiły opakowania duchowe twórczych osobistości, którym przytrafiło się urodzenie na tej skromnej planecie. Jak można zauważyć, wszystkie jednostki, które odnaleźć możemy w strategicznych punktach historii ludzkości były zawsze wdzięcznymi naczyniami dla najprzeróżniejszych idei, religii lub osobistych demonów.

Każdy przecież musi z czegoś czerpać siłę do życia po zaspokojeniu swoich pierwotnych instynktów. Każdy przecież musi odnaleźć sens swojego życia czy mu się to podoba czy nie. Piszę to z lekką ironia, gdyż daleki jestem od gnostyckiego wyznania wiary w pierwszeństwo pierwiastka duchowego w człowieku. Pachnie mi to słodką trawą utonięcia w ontologii, ale nie mogę zaprzeczyć, że popęd ten jest znacznie silniejszy niż bylibyśmy w najsłodszych snach przypuszczać.

Dlaczegóż bowiem Adolf Hitler wstąpił do Stowarzyszenia Thule? Dlaczego Heinrich Himmler stworzył specjalną brygadę do puszukiwania Świętego Graala? Dlaczego generał George Patton wierzył, że jest inkarnacją Aleksandra Wielkiego i innych wielkich przywódców? Czemu Timothy Leary otrzymywał przekazy od kosmitów, a Philip K. Dick cybergnostyczne przekazy dzięki różowemu promieniowi z telwizora? W końcu zaś czemu Oliver Stone został scjentologiem, a Madonna wstąpiła do Centrum Szkoleniowego Kabały? Ta lista mogłaby być oczywiście znacznie dłuższa...

Czemu to jednak piszę? Ostatnio zaczął mnie szczególnie zastanawiać przypadek Davida Lyncha - wdzięcznego praktykanta Medytacji Transcendentalnej (TM), ruchu założonego pod koniec lat '50 przez Maharishiego Mahesha Yogiego, który nazwę bierze sobie od jednej ze swoich podstawowych technik medytacyjnych, prostego ćwiczenia jogicznego. Być może chciałbym go teraz przeanalizować, ponieważ przestał być dla mnie już dawno reżyserem oryginalnym i wyjątkowym, a być może dlatego, że los tak chciał, iż trafił na widelec :)

David Lynch założył dwa lata temu specjalną fundację, poświęconą rozwijaniu edukacji dzieci poprzez praktykowanie TM i z wielkim wdziękiem rozpoczął misję nawracania świata. Na swoich pierwszych wiernych wybrał dzieci, istoty ze wszech stron nie mogące mieć rozeznania w duchowym markecie społeczeństwa informacyjnego, w którym każdy mem trzeba zbadać ze wszystkich stron i poddać próbie ognia i wody, zanim podejmie się decyzję o wpuszczeniu go do Świątyni.

Jak podał brytyjski dziennik Telegraph pod koniec października tego roku:

Cult film director David Lynch has launched a campaign to promote meditation in British schools.

Lynch, who made Blue Velvet and Mulholland Drive plus the TV series Twin Peaks, advocates transcendental meditation (TM) as an antidote to violence, suicide and illegal drug-taking.

He has been practising TM for more than 30 years and has persuaded 20,000 pupils in the US to do two 20-minute sessions every day.
advertisement

The US director believes meditation can bring peace to the world. His David Lynch Foundation for Consciousness-Based Education provides scholarships to children who want to learn the technique.


No i mamy pytanie, co z tego dalej wyniknie, gdyż David Lynch zaatakował kilka dni temu ze swoim przesłaniem Australię za pośrednictwem Jasona Donovana, który jest teraz jednym z apostołów jego fundacji. Przypatruję się podobnym przypadkom bardzo uważnie, gdyż rzeczywistość, w której gwiazdy show businessu rozpowszechniają sekciarskie memy, a w powietrzu rozpyla się substancję X pachnie mi cyberpunkiem, który bardzo lubię. Pokazuje to, że przyszłośc już tu jest, jak też też fakt iż duchowość zredukowała się do absurdów, a religia dzięki mediom i mistrzom ich wykorzystywania nabrała jeszcze większej siły. Rzuciłbym Islam jako doskonały przykład, ale niech ta dygresja zostanie tylko zapowiedzią innego wpisu.

Do czego jednak zmierzam? Jak wiemy, każdy ruch religijny zaczyna od małej grupy wyznawców, prostych wskazań/przykazań i jednego podstawowego rytuału. Z kolejnymi wiekami dochodzą kolejne rytuały, wskazania zamieniają się w dogmaty, a po pierwotnej czystości i misji przemiany świata nie zostaje ani ślad. Nad twórczym duchem zaskorupia się Egregor, który spontaniczność zamienia w strukturę i zanim się obejrzymy panie i panowie, jesteśmy w dupie! Intuicja mi mówi, że wszelkiej zorganizowanej religijności unikać należy, jak zarazy, ale czy z drugiej strony możemy pozostać wolni od każdej cząstki naszego życia, w której stykaliśmy się z wieloma mentalnymi chorobami stetryczałego społeczeństwa? Czy należy unikać wirusa czy też połykać go pracując jednocześnie nad antyciałami? To pytanie chciałbym pozostawić otwarte...

Wszyscy pewnie wiedzą kim jest David Lynch. Dla tych jednak, którzy nie pamiętają kim jest Jason Donovan, mam małe przypomnienie...





: , , , ,

Sunday, 23 December 2007

I po Zimowym Przesileniu!



W tym roku Zimowe Przesilenie wypadło wczoraj rano (choć punkt widzenia zależy od punktu siedzenia :D). W związku z tym życzę wszystkim szczęśliwego zaczęcia Okresu Wzrostu i jego szczęśliwego zakończenia... Niech moce chaosu mają Was w opiece!



Wednesday, 19 December 2007

I Język (Wieża - XVI)



Londyn to współczesna Wieża Babel, przy czym ciekawe są w tym symbolu szczególnie korespondencje pochodzące z Tarota. Crowley w "The Book Of Thoth" wiąże tą kartę z Okiem Sziwy, które spopiela wszechświat po każdym Eonie, żeby przygotować miejsce na nadejście nowego. Oczywiście, każdy z tarotowych obrazów można rozumieć na wielu poziomach i w tym wypadku przez obraz Wieży chciałbym się odnieść do upadku i destrukcji społeczeństwa jako takiego lub też przypomnieć słynne trzy przypuszczenia Jeana Baudrillarda, które na temat społeczeństwa wysunął w swoich postmodernistycznych rozważaniach.

W Londynie język zostaje de facto rozbity w proch. Staje się codziennym tańcem dialektów, idiolektów i pomyłek językowych, w których można dostrzec jeden wszechmożny problem - brak poprawnej komunikacji. Z drugiej strony zewsząd czuje się głębokie pragnienie na przezwyciężenie tej podstawowej trudności, najstarszej bariery, dzielącej ludzi na całym świecie. Ten dziwny paradoks wypełnia londyńskie powietrze, jak narkotyk - staje się chaotycznym, kapryśnym egregorem. Jako demon ma on też wielu nieświadomych wyznawców.

Istnieje jednak wiele bram do wspólnego porozumienia. Okazuje się, że jednym z najlepszych gruntów, które pozwalają na jego zaistnienie, jest handel. Sklep jest miejscem, w którym wypełnić można podstawową potrzebę czyli zaspokoić głód. Trzeba tam kiedyś kupić chleb, piwo i bataty. Na poziomie jedzenia zachodzi więc naturalna i podstawowa transformacja społeczna. Wychodzi się ze swojej językowej skóry i wkracza do sfery, gdzie kultura narodowa lub etniczna przeradza się w kulturę globalną.

Można powiedzieć, że supermarket, w którym kręcą się przedstawiciele wszystkich możliwych kultur w poszukiwaniu warzyw na obiad, jest tu kolejną, dobrą metaforą.

Robiąc dygresję, warto też przypomnieć, że wiele osad na terenie dzisiejszego Pomorza, było wielokulturowymi osadami handlowymi. Uczciwy handel zbliża ludzi, szczególnie jeśli stoi za nim coś znacznie więcej niż zysk. Oczywiście wątek ten wiele razy przewinął się już w klasycznych rozważaniach antropologicznych i nie będę go tutaj rozwijał.

Ważniejszy jest dla mnie wniosek, że wszystkie kultury MUSZĄ wchodzić ze sobą w konwersację, która wprawdzie może prowadzić zarówno do wzmożonego zaufania, jak też do jego braku (albo do obydwóch naraz!), ale trzeba zrozumieć, że językowy szum należy wykorzystywać do wykształcania u siebie naturalnej uważności. Wyznawcy kultu Świętego Chaosu w jego najróżniejszych wcieleniach muszą używać tego szumu jako przedmiotu wstępu do wiecznej medytacji. Oczywiście pytanie brzmi, co jeśli akurat nie mamy do czynienia z jego wyznawcą?

Wtedy można udzielić np. takiej odpowiedzi. Jeśli podstawowym gruntem dla kultury wieloetnicznej jest możliwość wzajemnego poznania się gruncie wspólnych interesów, które mogą przekształcić się w więzy przyjaźni, jednostkę nie wierzącą w świętość chaosu należy zapoznać ze świadomym stosowaniem tego, z czym od zawsze ma do czynienia kilka razy w tygodniu!

Magia jest w każdym kroku...

Monday, 17 December 2007

Zatruta Strzała czyli kolejny dubstepowy hit!



Napisałem ostatnio kolejny tekst o londyńskim dubstepie do "Cooltury", gdzie wytykam m.in. szybką komercjalizację tego nurtu, a tymczasem wychodzi na światło dzienne kolejny, wielki tune. Tym razem wydał go sam label Ninja Tune na 12'' Ep-ce. Jego autorem jest Kevin Martin aka The Bug, doskonale znany koneserom industrialu i eksperymentalnej elektroniki z zespołów God, Ice i projektu Techno Animal, a wokalnie udziela się na nim Warrior Queen. Kawałek doczekał się doskonałego klipu.




Wednesday, 12 December 2007

Wyjebany przez rodaków, przecież to klasyka!



Po okresie rozliczeniowym za moją listopadową pracę dla polonijnego pisma LAIF, choć termin szmata byłby lepszym określeniem, wyszło szydło z worka i zostałem wyjebany na ponad połowę należnej mi wypłaty. Odpowiedzialna jest za to firma Fortis Media UK, której wypowiedziałem oficjalną wojnę. Od tej pory między nimi, a mną pozostanie tylko spalona ziemia. Niech firmę tą dotkną wszystkie możliwe plagi finansowe, a jej opinia zostanie doszczętnie zrujnowana. Niech mieszkanie i dobytek redaktora naczelnego, Jaromira Rutkowskiego, stanie w płomieniach, a jego potomkowie do siódmego pokolenia niech chorują na wodogłowie i raka odbytnicy.

Jeśli ktoś byłby zainteresowany rozjebaniem im wszystkich stron internetowych (serwer jest skrajnie nieudolnie zabezpieczony), to polecam jego skanowanie.


Tuesday, 11 December 2007

Czarny prezydent i jego dzieci...



Ostatnio trafilem z bratem z nieodżalowanego, porzuconego na jakiś czas w polsce, pandadread sound system, na jedną z najdziwniejszych imprez, na jakich byłem w życiu. W piwnicy na Brixton miało się odbyć podziemne reggae party z udziałem polskich selektorów i jakichś jamajskich deejayów, na które oczywiście śmignęlismy z nadzieją zakosztowania kilogramow jamajskiej trawy i totalnego wyluzowania się w oparach pozytywnych wibracji. "Co to musi być za wspaniała piwnicy" - pomyślałem.

Isnieje ona oczywiście dalej i znajduje się prawie na przeciwko znanego pubu The Grosvenor, ale to czego doświadczyłem w środku, wciągnęło mnie na pewien czas w zupełnie inną czasoprzestrzeń. Po wejściu do sklepu, pod którym znajdowała się piwnica, oznajmiliśmy Jamajczykowi - jego właścicielowi, że o imprezie wiemy od jej organizatora. Wpuścił nas od razu do środka, gdzie przywitaliśmy się z kolejnymi członkami, czarnej, podziemnej społeczności.

Okazali się nimi: dwóch dziadków (obydwóch koło 70, jeden z Jamajki, a drugi z Nigerii albo z Ghany), ujarany emigrant z bliżej niezidentyfikowanej części Zachodniej Afryki, który kochał Katowice i Polak, który okazał się gospodarzem i organizatorem imprezy. Potem przyszedł czas jeszcze na jamajskiego deejaya i jakąś pryszczatą mulatkę. Wszyscy byli już ujarani jak stodoły i nieźle podpici. Gadka pokręciła się jednak szybko... po tym, jak brat objaśnił, że jestem miłośnikiem Feli Kutiego :)

Od tego momentu nie było już oczywiście spokoju, dla dziadka Fela był pierwszym i ostatnim, czarnym prezydentem Afryki, a może nawet świata. Musiałem z nim nucić kawałki utworów, tańczyć do rytmów Feli, przypominać sobie jeszcze raz, jaki to był wyjebany koleś i raz po raz słuchać słów: "Fela IS a bad boy". Oczywistym było, że dla dziadka Fela Żyje! On nawet do wiadomości nie przyjął, że Fela może nie żyć! Ta wiara mnie urzekła, gdyż tak naprawdę też w to nie wierzę. Fela, wierny kapłan Oguma i bojownik o wolność, oddycha i czuwa nad każdym oddechem ludzkim, próbującym nieść jego przesłanie. To magia, która nigdy nie zginie. Rytmy Feli wprowadzają w wojenny trans!

Poniżej oddaję wam więc garść linków, które uważam za obowiązkowe dla tych, którzy w jego śmierć nigdy nie uwierzyli i nie uwierzą.

- Antibalas
- Kokolo
- Femi Kuti
- Seun Kuti
- Akoya Afrobeat Ensemble
- Albino!
- The Afromotive
- Boston Afrobeat Society
- Aphrodesia
- Fanga
- Wale Oyejide
- Dele Sosimi
- The Budos Band
- Afrodizz
- Tony Allen
- Chicago Afrobeat Project
- Bukky Leo
- Ikwunga
- Wunmi
- Afro Beat Down
- Chopteeth
- Ayetoro
- Asiko

Saturday, 8 December 2007

Kawa i koks czyli Społeczeństwo Spektaklu 2.0




Zauważyłem, że żyję ostatnio jak we śnie... a może to właśnie mój obserwator doszedł do głosu? Co to ma jednak za znaczenie, w pewnym momencie obserwacja i obserwator zlewają się w jedno, a skutki tego mają daleko idące konsekwencje dla nas samych. Wszystko wokól mnie pędzi od rana do wieczora, a ja kontempluję ten chaos w samym jego centrum, wśród rozległych, podziemnych tuneli i wielkich, szklanych wieżowców.

Dawno nie widziani przyjaciele – klasycy ścieżki lewej ręki, wracają do mnie, jak bumerang, w tej lub innej formie. Ich mądrości, które kiedyś zapadły mi w pamięć, teraz zyskują pratyczną wartość w codziennym życiu. Przy okazji zaczynam rozumieć intuicyjnie różnicę pomiędzy największymi, którzy będą aktualni zawsze, a sezonowymi obserwatorami rzeczywistości, zakotwiczonymi tylko w jednej porze roku, gubiącymi się przy każdorazowej zmianie miejsca pobytu... odróżnić ich jest niezwykle łatwo.

Chaos staje się powoli moim fizycznym domem. Nie na darmo jednak jeden z moich miszczów mówił: „Chaos jest z gruntu dobry. Rozluźnij się i surfuj po falach chaosu”, co teraz staram się szybko oblekać w ciało. Londyński chaos jest stymulowany z natury (sic!), pobudzany codziennie hektolitrami kawy, najpopularniejszego tutaj legalnego narkotyku oraz kokainy, najpopularniejszego tutaj nielegalnego narkotyku. Po ten drugi sięgnęło w tym roku 5% obywateli Wielkiej Brytanii. Używka popularna od lat '20 poprzedniego wieku staje się teraz prawdziwą plagą, przypominają mi się oczywiście w tym miejscu eseje Crowleya (wielkiego wielbiciela kokainy) oraz powieści Witkacego (znanego z dosypywania sobie koksu do wina), które mogłyby służyć za idealny przewodnik po współczesej rzeczywistości.

W Londynie nikt nie pyta czy jarasz jointy, ale czy walisz koks lub ketaminę? Jak przyznała mi dziewczyna, z którą pracuje: „Każdy to robi. To tutaj prawie, jak cukierki.” Nie muszę daleko szukać, właściciel firmy, w której jestem zatrudniony, przepuścił połowę swoich aktywów w listopadzie na koks i hazard online. Przez pewien czas załoga powtarzała sobie smutną plotkę, że wypłaty w związku z tym raczej nie będzie...

Jak twierdził Leary, jak i McKenna, na kulturę danego społeczeństwa wpływ mają przede wszystkim środki psychedeliczne i narkotyczne, które są rozpowszechnione wśród jego członków. Jeśli dana kultura poświęca się rozwijaniu doświadczeń psychedelicznych, rozkwita zazwyczaj świadomość głęboko przesiąknięta rozumieniem spraw duchowych, wykształca się szacunek do środowiska naturalnego oraz wzmacniają się więzi społeczne.

Jeśli w kulturze panują głównie stymulanty, zaczyna panować bezduszny racjonalizm oraz rozpowszechniają się psychologiczne patologie. Relacje między ludźmi wracają na poziom zwierzęcy, a zaburzenia w kontrolowaniu własnego umysłu doprowadzają do rozkładu szeroko pojętej wspólnoty. Liczy się głównie to, co można osiągnąć na zewnątrz, a nie to co jesteśmy w stanie sami odnaleźć we własnym wnętrzu. W związku z tym psychedeliki są zazwyczaj częścią tradycji kultur typu plemiennego, neopogańskich rytuałów i neoprymitywistycznych imprez. Stymulanty z kolei doskonale korespondują z post-protestanckim kapitalizmem, tak samo, jak choroby psychiczne.

Oczywiście kultura narkotyczna jest ściśle związana z konsumeryzmem i rozkwitem kultury miejskiej, choć krytycy konserwatywni będą oskarżać kontrkulturę lat '60 o otwarcie dla niej drzwi szeroko, co nie jest prawdą, gdyż kokaina pojawiła się znacznie wcześniej. Nie da się jednak ukryć, że kokaina jest głównie nałogiem i problemem społecznym społeczeństw bogatych, ponieważ jej cerna rynkowa jest zaporowa dla społeczeństw biedniejszych, chyba że jest tam bezpośrednio produkowana. Mimo tego, nawet w Wielkiej Brytanii nie jest to nałóg tani i wielu menadżerów przepuszcza na to majątek zaciągając od rana do wieczora. Ciekawe co by było, gdyby koks był w cenie fajek? Jeśli stać cię jednak na koks, to i stać cię na nieuchronną utratę gruntu pod nogami... uczucie "wygrania miliona dolarów na loterii" nie może trwać wiecznie.


Monday, 3 December 2007

Szczelina pomiędzy plemionami



Ten weekend miałem wyjątkowo wypełniony atrakcjami kulturalnymi, których w Londynie na pewno nie brakuje, tyle że sporo czasu trzeba poświęcić na zmierzenie się z nimi. Przechadzka po każdej z większych galerii czy muzeów londyńskich może trwać od jednego do siedmi dni zależnie od stopnia zaangażowania fanatyka kulturowych artefaktów. My na szczęście spróbowaliśmy podejścia wnikliwego aczkolwiek umiarkowanie czasochłonnego spędzając wczoraj w The National Gallery kilka godzin i dzisiaj w Tate Modern również godzin kilka.

W Tate Modern dolną kondygnację - Turbine Hall, wypełnia obecnie instalacja/rzeźba Doris Salcedo, kolumbijskiej artyski, która swoje wyższe wykształcenie odebrała w Nowym Jorku. Ten konceptualny twór, który już ma swoich przeciwników i zwolenników, dokona swojego żywota w kwietnia przyszłego roku, trzeba też szczerze przyznać, że cieszy się niemałym powodzeniem.

Artystka nadała swojemu dziełu nazwę Shibboleth, co jest odwołaniem biblijnym do Księgi Sędziów 12:5-6, gdzie czytamy: Wtedy powiedział do niego człowiek z Gilead, "Powiedz teraz 'Shibboleth'. I powiedział 'Shibboleth'. Nie mógł poprawnie wymówić tego słowa. Więc zabrał go i zabił go podczas przejścia przez Jordan. I wtedy powalił 42 tysiące Efraimitów. Tym sposobem Biblia kolejny raz przywołana zostaje jako instruktażowy przykład kultury dążącej do totalnej supremacji ideologicznej. Nie można zapominać, że dla europejskiego kręgu kulturowego przez wiele lata pozostawała ona głównym zapleczem ideologicznym. Wszelka kultura zaczynała się wszakże od Słowa Bożego.



Nie bez przypadku słowo Shibboleth oznacza też w semiotyce dystynktywną cechę językową, pozwalającą określić przynależność jednostki do danej grupy kulturowo-językowej, co wydaje się tak samo znaczące dla idei całego projektu Salcedo. Formalnie dzieło to niczym nie zaskakuje, jest to ciągnąca się przez około sto metrów, rozchodząca się niesymetrycznie, szczelina w betonie. Główną zabawą odwiedzających jest wsadzanie tam nogi lub też próby mierzenia jej głębokości parasolką... większość traktuje więc tą zabawę formą zbyt dosłownie, gdy faktycznie jest to kolejna artystyczna metafora.

W tym przypadku kwestią zasadniczą wydaje mi się spojrzenie na Shibboleth z góry i ujrzenie szczeliny w interakcji z żywymi ludźmi, którzy dają wtedy swoim zachowaniem wiele powodów do radości. Rzuca się oczywiście od razu fakt, że na poziomie metaforycznym szczelina jest dziełem wstrząsów i dzieli salę na dwie części. Jak wypowiedziała się na ten temat sama artystka: Dzieło to reprezentuje granice, doświadczenie imigrantów, doświadczenie segregacji, doświadczenie nienawiści rasowej. To doświadczenie osoby z Trzeciego Świata, która przybywa do serca Europy.

Poza konceptualną formą mamy więc do czynienia z ponownym wcieleniem sztuki społecznej, która praktykowana jest przynamniej od czasów pierwszych eksperymentów futurystów i dadaistów. Zwraca też oczywiście uwagę fakt ogólny, że sztuka coraz bardziej wyjałowiona jest z poszukiwań formalnych (wszystko zostało już powiedziane), ale zaczyna za to odkrywać możliwości, jakie daje manipulacja społeczna. Temat wykluczenia, diasporyzacji i brak chęci dla wcielenia w życie idei społeczeństwa wielonarodowego jest w Wielkiej Brytanii problemem palącym, który domaga się śmiałych rozwiązań. Pytanie jednak pozostaje na ile pozwalają różnice kulturowe i kto postawi pierwszy krok ponad szczeliną?



Saturday, 24 November 2007

Konrad plays it cool!



Jak mi powiedział jeszcze przed wyjazdem pewien Anglik, jeśli spędzisz w Londynie 10 lat, to nigdy już z niego nie wyjedziesz. Sam spędził w nim 9,5 roku (wychował się na Brixton) i jak twierdził, uciekł w ostatniej chwili, by zamieszkać w Polsce. Koleś spędził w międzyczasie pół roku w jamajskim więzieniu za próbę przemytu kilku kilogramów marihuany do Wielkiej Brytanii, gdzie nabrał też ciężkich uprzedzeń rasowych... nie chciałem pytać czy ładowali go codziennie w dupala?

Mylą się ci którzy myślą, że bycie częścią wielokulturowego społeczeństwa prowadzić musi nieuchronnie do wzrastającej tolerancji na odmienność kulturową, religijną i charakterologiczną. Większość Polaków, których znam, otwarcie deklaruje swój rasim bądź uprzedzenia, które rodzą się najczęściej w bezpośrednim kontakcie z innością. W Londynie gruntem tym jest oczywiście praca, ponieważ rynek pracy jest tu JEDYNYM wspólnym mianownikiem, łączącym wszystkie grupy etniczne. Nikogo nie dziwi tu, że w restauracji, biurze czy firmie, która zatrudnia przykładowo 50 osób, pracują przedstawiciele 15 grup etnicznych, porozumiewający się 30 językami.

Nie zdziwiło mnie i pewnie nigdy już nie zdziwi, że w Londynie kwestia rasizmu jest na porządku dziennym, choć skrzętnie zamiata się ją pod dywan. W oficjalnym dyskursie mamy wprawdzie do czynienia z polityką "równych możliwości", ale w każdym formularzu, dołączanym do podania o pracę mamy pytanie o "pochodzenie rasowe", które jest żywcem wyciągnięte z klasycznych tablic antropologiczno-systematycznych Karola Linneusza, powstałych pod koniec XVIII wieku, a rozwiniętych przez XIX wiecznych ewolucjonistów, bez których nie byłoby m.in. eugeniki, tak kochanej przez nazistów podczas krucjaty, mającej ustanowić na świecie III Rzeszę, do której prowadzić miała absolutna segregacja rasowa, ludobójstwo i pozytywna selekcja genetyczna.

Anglicy zdają się też być narodem, który jest przywiązany do pewnych, "znaczących" szczegółów. Wychodzą z założenia, że jeśli nie ma masowych protestów spolecznych przeciwko ich istnieniu, mogą sobie one egzystować bez zakłóceń. Z drugiej strony, to co dla Polaka wydaje się absurdem, jest tu częścią kulturowych kodów i przyzwyczajeń, będących esencjonalnym elementem składowym angielskiej kultury. Jak zaś każdy antropolog został nauczony na studiach, kultura jest pewną homogeniczną całością, nawet jeśli jej elementy na pozór do siebie nie przystają. Tym samym możliwa jest zmiana elementów kultury bez zmiany jej charakteru, ale tylko w wypadku, jeśli proces zmiany pozostaje w zgodzie z kulturową wytyczną jej samej. Pomimo tego, że angielskie gazety lubują się w wyciąganiu na jedynki wysokich zarobków swojej arystokracji robiąc z tego skandal, klasa ta jest Anglii potrzebna jako symboliczny kręgosłup, stanowiący o kulturowej dumie jej obywateli... jeśli ona zniknie, gazety nie będą miały o czym pisać. Wciągająca koks Amy Winehouse pociągnie tylko do następnej zapaści, a potem media znajdą sobie inną gwiazdę.

Sytuacja kulturowa Polski jest skranie inna. Resztki arystokracji i prawdziwej inteligencji zostały u nas wybite podczas II Wojny Światowej, podczas której symbolicznie i fizycznie złamano Polakom kręgosłup. 50 lat komunistycznego totalitaryzmu, podczas których mieliśmy do czynienia z dwoma falami emigracji intelektualistów (1968 i 1979-1982) rozproszyła siły polskiej kultury po całym świecie. Obecna klasa intelektualistów polskich to zazwyczaj świnie spasione na wzajemnym pożeraniu sobie paszy bez resztek klasy, godności i perspektywy przynależności do pewnego szerszego kręgu jednostek, które są odpowiedzialne za kształt przyszłości świata. Żyją tylko od pierwszego do pierwszego reprezentując godne pożałowania, pełne post religinej czci uwielbienie dla srania na własnym podwórku. Nie chcę wymieniać tutaj nazwisk, ale m.in. pogarda dla tych miernot kazała mi odrzucić wszystko to, co reprezentują one sobą obecnie.

Ostatnio spotkałem pewnego młodzieńca, który urodził się na emigracji, jego rodzice przybyli do Wielkiej Brytanii w 1979, gdzie pozostają do dzisiaj. Jego angielski jest płynny i nie do odróżnienia od każdego akcentu angielskiej klasy średniej. Przez cały dzień rozmowy w sklepie z ciuchami, w którym pracuję, nie odezwał się do mnie ani słowem po polsku, by dopiero wieczorem zaskoczyć mnie zupełnie jednym pytaniem. Miał on jedak przywilej obserwowania czwartego już w historii XX wiecznej Wielkiej Brytanii exodusu Polaków, największego zresztą ze wszystkich.

Życie Polaka znacznie się tu wprawdzie poprawiło po wejściu jego rodzimego kraju do Unii Europejskiej, ale segregacja klasowa nadala pozostała. Jasnym akcentem jest za to fakt, że Anglicy przekonali się do Polaków na polu pracy. Od zwykłego robotnika budowlanego, przez handlowca, kelnera, po informatyka, dizajnera, doradcę finansowego i projektanta mody, Polacy pracują lepiej, szybciej i wydajniej niż Anglicy. Właściciele wielu firm wolą zatrudniać już Polaków niż Anglików i tak jest też w firmie, w której pracuję, Music and Video Exchange , która jest siecią sklepów z ciuchami, płytami, grami komputerowymi i książkami, pochodzącymi z wymiany bądź kupna.

Przed objęciem tej zacnej roli tydzień przepracowałem w polskiej firmie medialnej, Fortis Media UK, która jest wydawcą pism Polish Express i Laif (dla tego tabloidu zrobiłem jeden numer) i wzajemnie zrezygnowaliśmy ze współpracy. Jeszcze raz sprawdziło się przysłowie mówiące o tym, żeby nigdy nie pracować za granicą dla Polaków. Nic nie pomogą tu inne realia kulturowe i rynkowe, Polak wyjeżdżając z kraju zabiera ze sobą bagaż swoich najgorszych, możliwych cech, których nie zniszczy nawet eksplozja bomby atomowej. Tutaj trzeba przyklasnąć naszym wielkim krytykom tj. Gombrowicz i Witkacy, Polak nie zreformuje się nigdy, ponieważ memy, którymi nasiąkł, zawsze będą kazały mu się bronić rękami i nogami przed wszelką zmianą. Prędzej odda życie niż zacznie negocjować lub zmieni podejście do drugiego człowieka. Upór to jedna z tych "trudnych cnót", dziecko trzech rozbiorów kraju, kilkunastu powstań narodowych, dwóch wojen światowych i moralnego zgnojenia komunizmem.

Postanowiłem na luzie pracować sobie w sklepie aż nie znajdę lepszej pracy, a do tego uprawiać dziennikarski freelancing po polsku i angielsku. Pierwsze efekty w następnym numerze Cooltury, który wyjdzie w poniedziałek, a następne części londyńskiego dziennika już niebawem. Nie mogę wprawdzie nie przyznać, że nie przeżywam pewnego rodzaju melancholii (na co składa się kilka przyczyn), ale i tak wolę to niż gnicie w zapomnianym przez wszystkie demony kraju o wspomnianej nazwie. Z depresji ratuje mnie jazz, na tapecie ponownie wylądował John Coltrane i Miles Davis, przetykany gdzieniegdzie Eddie Palmierim, Colemanem Hawkinsem i Jimmym Smithem. Dalej unikam idiotów, jak ognia i czekam na "sezon suszenia starej skóry na słońcu".

CDN>>>

Saturday, 27 October 2007

Chaos, magia i mitologia nowych mediów



Siedząc sobie od dwóch tygodni w Londynie napisałem w końcu tekst, do którego stworzenia zainspirowało mnie nie tylko to dzikie miasto, ale także ostatnie wydarzenia w Sieci, moje lektury i chęć ostatecznego zamanifestowania własnej postawy wobec dziwnego, ale wielce potężnego połączenia, jakie oferuje miks magii i nowych mediów...


Dla znających pojęcie "cybermagii" oczywistym jest, że komunikacja służy magii i vice versa, ponieważ są to dwie strony tego samego równania, mającego na celu wywołania wyrwy w dywanie rzeczywistości i wyjęcia z niej pożądanego klejnotu. Media są dla maga idealnym polem eksperymentów, służących powiększaniu kontroli nad wewnętrznym ogniem i wpływaniu na rzeczywistość. Jeśli list, gazeta lub książka w analogowej postaci może być skutecznym narzędziem magicznym, pełne dynamiki, elastyczne, nowe media tym bardziej mogą stać się efektywnym polem magicznej działalności będąc wciąż pod wpływem Hermesa – patrona magii, chaosu i komunikacji. Jeśli pamiętacie co stało się z Philipem K. Dickiem pod wpływem różowego promienia z telewizora i jeśli wiecie, jaki wpływ zyskał ona na zbiorową wyobraźnię dzięki swojej cybergnozie, będziecie przy odrobinie szczęścia potrafili przekopać magiczny tunel przez nowe media.

Podstawą uczynienia z nowych mediów kolejnego, tryskającego chaosem ołtarza, powinno być zestrojenie myślenia w kategoriach magicznych i kategoriach cybernetycznych lub też systemów sztucznej, samoreplikującej się inteligencji, bez których nowe media zasadniczo nie byłyby koncepcyjnie możliwe. Obydwa z tych tuneli silnie korespondują ze sobą biorąc swój początek z pnia idei kontroli nad bieżącą rzeczywistością. Brak płynnego przechodzenia pomiędzy jednym, a drugim w świadomości zbiorowej, można wytłumaczyć jedynie głęboko zaszczepionym, arystotelesowskim dualizmem, który powinien zostać zniszczony zanim przystąpicie do pierwszych eksperymentów z wykorzystywaniem mocy chaosu do panowania nad nowymi mediami.


Czytaj dalej na łamach MAGIVANGI


Saturday, 20 October 2007

Great Cthulhu under London



Dziwne jest życie imigranta, mieszkającego w typowym, pseudo bauhausowskim bloku dla klasy robotniczej w Londynie i szukającego pracy :) Zaczynam popadać w monologi wewnętrzne, w których analiza społecznej rzeczywistości krzyżuje się z szeptami Wielkiego Cthulhu i przebitkami z krainy popkultury... czyli staję się przeciętnym członkiem kultury, ogarniętej medialno-marketingową gorączką. Wącham te szepty i minimalnie głaszczę się po brzuchu, w który codziennie wrzucam nowe opcje diety - dzisiaj np. ugotowałem sobię moją ulubioną zupę z czerwonej soczewicy i pomidorów, doprawioną ostro chilli. Meksykaninowi podeszła, przy czym podkreślił, że nie jest to uznawane za ostre w Meksyku, czego można się było spodziewać... jak powiedział, gardła i żołądki mają od dziecka zaprawione do ostrego żarcia.

Londyn może się kojarzyć z dziwnym miksem kulturowym, enklawą multietniczności, która czasem funkcjonuje na granicy wytrzymałości poprzez generowany przez siebie chaos. Nie na darmo jednak pod ulicami, głęboko pod londyńskim metrem, siedzibę obrał sobie Wielki Cthulhu, którego sny rozpościerają się nad miastem wciągając słabych w jego grę, a silnym dając zaledwie pojęcie o jego mocy. Niektórzy sądzą, że to on stoi właśnie za wszystkimi londyńskimi agencjami PRowymi, medialnymi, marketingowymi, grupami wsparcia, organizacjami pozarządowymi i administracją rządową.

To jego macki kreują dziwne kłącze miejscowej rzeczywistości. Dla ciekawych klimatów ezoterycznych w bardziej oczywistej formie, pozostają oczywiscie księgarnie Atlantis Bookshop i Treadwells. W pierwszej z nich zaopatrzyłem się właśnie w potrzebną mi "The Book Of Thoth", służącą teraz do merytorycznej pomocy w medytacji nad kartą Maga, która wraz z i-chingowym heksagramem nr 11 stała się częścią mojego małego ołtarza, tymczasowego siłą rzeczy, gdyż w tym mieszkaniu został mi tylko jeszcze tydzień... tymczasowość, jak nic innego, jest miarą rzeczy w Londynie.

Na szczęście zabrałem z domu książkę, którą czytam od 15 lat i nigdy się z nią na żadnej przeprowadzce nie rozstaję, Tao-Te-Ching [Księgę Drogi Cnoty], pomagającą mi zawsze odnaleźć harmonię w każdej sytuacji, wskazującą że rzeczywistość ma ze swojej natury charakter nieskończony i relatywny. Przypadkowe otworzenie ujawnia następujący cytat:

(...) Chociaż nie mógł ich zrozumieć, starał się jednak przynajmniej bardzo powierzchownie poznać ich oblicze.
Jakże byli przezorni, jak człowiek przechodzący zimą przez rzekę.
Jakże byli ostrożni, jak ktoś, kto się boi sąsiadów ze wszystkich (czterech) stron.
Jakże byli powściągliwi, jak ktoś, kto się znajduje w roli gościa.
Jakże byli niezbadani, jak kawałek topniejącego lodu.
Jakże byli niezłomni, jak nieociosany pal drzewa.
Jakże byli rozlegli (w swej wiedzy), jak (szeroka) dolina.
Jakże byli nieprzeniknieni, jak zmącone wody powodzi.

Co można zrobić, żeby zmącenie ustąpiło
Należy zachować spokój (i bezruch), a (woda) stopniowo stanie się czysta (...)


Zacząłem też pisać, zresztą tematy tu leżą na ulicy, nie da się nie wpaść codziennie na 10 nowych. Generowany przez miasto chaos doskonale przekłada się na paliwo dla wszelakiej twórczości. Gdy piszę te słowa, trójka gości przede mną napiera minimale z kompów i syntezatorów robiąc to całkiem nieźle, a ja siedzę przed nimi...

Tuesday, 16 October 2007

Londyn pod znakiem rozstroju żołądka



Już jestem w Londynie, zalogowany na Camden, w okolicach stacji metra Euston. Podróż z 40 kg na plecach minęła mi w sumie bez większych przygód. Kolega zawiózł mnie na Rębiechowo, stamtąd dostałem się na Stansted (szybciej niż z Gdańska do Poznania :D), skąd już dowlokłem się autobusem do Południowego Londynu, by do Euston dojechać metrem.

Z zadowoleniem przywitałem multietniczny mix tuż po przejściu przez odprawę stojąc do autobusu w kolejce 10 grup etnicznych. Co prawda męska obsługa pozostawiała wiele do życzenia nie potrafiąc nawet skierować do odpowiedniego pojazdu posługując się zacinanym angielskim, ale za to z wdziękiem poprawiała sobie włosy :)

Weekend minął mi w miarę spokojnie, przeszedłem się w sobotę rano z Zambarim, u którego mieszkam, po Camden Town aplikując sobie strzał z frików, który ożywczo podziałał na moją wyobraźnię, a wieczorem wybraliśmy się na 23. urodziny jednego z jego ziomków, gdzie popijaliśmy bourbona kontemplując jego zbiory wideo, które zdążył nakręcić w Londynie.

Po weekendzie niestety dopadł mnie rozstrój żołądka, który właśnie trwa drugi dzień i który jakoś muszę szybko zaleczyć. Niektórzy nazywają to chorobą imigranta, a niektórzy wymianą flory bakteryjnej. Pomimo tego dałem radę dowlec się dzisiaj aż do Kingston Upon Thames (w 6. strefie), gdzie przeprowadzono ze mną rozmowę kwalifikacyjną w agencji Harris Hill. Wszystko było ok, tyle że nie przyniosłem paszportu, który będę musiał dostarczyć jak najszybciej. Tajemnicze głosy z różnych agencji mówią, że moje CV jest "very relevant", a I-Ching wróży szybką poprawę... korzystając z chwili wytchnienia postaram się jutro napisać planowany esej o magii i nowych mediach.

Monday, 1 October 2007

Nie wybierajcie mniejszego zła!



Całe szczęście, że mało mnie obchodzi polityka, a jeszcze mniej czynienie z bloga narzędzia politycznego i rozwlekanie się nad dzisiejszą debatą Kaczyński vs. Kwaśniewski, co pozostawiam jutrzejszej prasie (także serwisom internetowym). Dla tych, którzy jednak jeszcze nie zdecydowali, mam tym razem wyśmienitą propozycję. Świeżo nadesłane przez mojego dobrego znajomego :)


: , , , , ,

Sunday, 30 September 2007

Konopie i pogańskie zwyczaje



Bardzo mi czasem smutno, że pogański duch naszych przodków tak się w tym narodzie zatracił :( Kiedyś sialiśmy ziarna, by potem przez cały rok kąpać się w dzikich, nieujarzmionych strumieniach, łapać się za dupę i od czasu do czasu najebać się z klasą (albo bez) dzikim miodem, uwarzonym w mrocznych ziemiankach. Była wprawdzie jeszcze sauna, gdzie rozkosznie mogliśmy pośmigać sobie wzajemnie wierzbowymi witkami po głowach, piersiach i stopach tracąc fantastycznie czas na orgiach, hulankach i klasycznych zbytach. To były czasy...

Niedawno znajomy Łotysz spytał mnie "Czy mam sauny przy domach?", a ja musiałem odpowiedzieć zgodnie z prawdą, że zwyczaj ten został bezwzględnie zniszczony przez zasrany, podły katolicyzm, dla którego okazał się jeszcze jednym, niewygodnym elementem naszej kultury.

Pogański element jednak przetrwał, by odezwać się dzięki polskiej kontrkulturze w zwyczaju sadzenia konopi (obecnie nielegalnego). Nic jednak dziwnego, gdyż zwyczaj ten na naszych obszarach ma wyjątkowo długą tradycję i został przekazany następnym pokoleniom potajemnie przez bardzo mądre babcie - strażniczki prawdziwej, pogańskiej tradycji. Jak pisze Sara Benetowa w swoim kultowym dziele Konopie w wierzeniach i zwyczajach ludowych

W Kieleckiem, aby konopie i len ładnie rosły, kobiety, tańcząc śpiewają:

Hola, hola do góry!
Aby konopie tyle były

Tu i w okolicach Nidy dwaj starsi mężczyźni przebierają się za dziada i babę i chodząc po domach zabierają do niewoli chłopców i dziewczęta i żądają od nich okupu. W obawie przed chłostą chłopcy i dziewczęta zgadzają się na to. Później udają się wszyscy do karczmy, gdzie "dziad" i "baba" przygrywają na konewce, posiadającej struny z konopi. Smyczek tego osobliwego instrumentu również jest sporządzony z konopi. Lud utrzymuje, że po takiej muzyce konopie ładnie rosną.


Obecnie, by konopie ładnie rosły, należy się o wiele bardziej napocić, szczególnie podczas hodowli indoor. Daleko nam jednak jeszcze do Holandii, gdzie hodowcy konopi należą do elity społecznej otrzymując za swój trud drogocenne, prestiżowe nagrody. To są prawdziwi poganie, którzy na naukę język roślin poświęcili często wiele lat, ale za swoje poświęcenie zostają obdarowani przez Zielonego Ducha humorem, zdrowiem psychicznym i tym co najcenniejsze - drogocenną ekstazą i dystansem do rzeczywistości.

Piszę to zaś nie bez podwodu, gdyż dla wszystkich polskich hodowców nadeszło wreszcie najważniejsze święto w roku - Święto Plonów! Kto zasiał, ten zebrał!

Gratulując wszystkim potajenie sadzącym "świętą trawę" jednocześnie polecam film ze zwycięzcami zeszłorocznego Cannabis Cup z Green House Seed Co.. Naprzód poganie!





Saturday, 29 September 2007

Czasem wystarczy odkurzyć :)



Jak mówi klasyczna Shodoka, napisana przez Yung-chia Hsüan-chüeha, Szóstego Patriarchę w chińskiej linii ch'an:

Kiedy jednak zaczyna się myślenie, powstaje wówczas kontakt ze światem zewnętrznym, a przez to powstają złudzenia.

Subiektywność i obiektywność są jak kurz na powierzchni lustra.

Nie dopuścić aby lustro się zakurzyło, to o mnisi, o uczniowie, jest waszym najważniejszym zadaniem w życiu. Pozwólcie lustru promieniować pełnym blaskiem. Miejcie czyste serca.

Kiedy umysł się nie porusza, kiedy nie zaczynacie myśleć, wtedy nie ma też kontaktu i nie ma też złudzeń - i pojawia się w was i wszystkich innych prawdziwy człowiek, bez rangi i imienia.

Dzisiaj nagle przypomniałem sobie tą mądrość o lustrze, która wśród praktykujących ZEN należy już do wiedzy powszechnej z wydawałoby się błahego powodu... odkurzyłem mojego laptopa. Czy jednak nie tak właśnie powinno być, że umysł sam przyciąga właściwe rozwiązania? :)

Po odkurzeniu wszystkich wiatraczków, dziur i zakamarków obudowy, a następnie odpaleniu mojego Ubuntu okazało się, że przegrzewajacy się wg GKrellM procesor nagle nie podnosi temperatury po odpaleniu byle Beryla, ale stabilnie i normalnie pracuje!!! Przestałem więc oskarżać producenta, BIOS, system operacyjny, ciepłe dni i inne nienawistne czynniki, bo zrozumiełem, że przyczyna była o wiele bardziej prozaiczna. Proszę co robi z człowiekiem informacyjna ekonomia :)

* * * * *


ZEN XXI wieku siłą rzeczy powinien być inny i nie tylko dlatego, że wkroczyliśmy już dawno w "wiek żelazny", a nasza organizacja społeczna w perspektywie globalnej przekształciła się w cyberpunkowy chaos. Przede wszystkim dlatego, że stwarza to doskonałą okazję do działania emisariuszom chaosu, wichrzycielom, piratom, cyberwuduistom i okultystom Ścieżki Lewej Ręki, których kochamy.

Warto tu przypomnieć słowa Hakima Beya z klasycznej Tymczasowej Strefy Autonomicznej, który słusznie przypomina nam o hinduskiej kosmologii, w której okres ten nosi nazwę Kali Jugi, pisząc: Jej wiek musi być pełen horroru, jako że większość z nas nie może jej zrozumieć ani sięgnąć ponad naszyjnik z czaszek po jaśminowy wieniec, ze zrozumieniem w jakim sensie są one tym samym. Iść poprzez CHAOS, ujeżdżać go jak tygrysa, obejmować go (nawet seksualnie) i przyjmować trochę jego siakti, jego soku życia - oto Ścieżka Kali Jugi. Twórczy nihilizm. Tym, którzy na nią wstąpią, obiecuje oświecenie a nawet dostatek, część jej doczesnej mocy.

To doskonały czas dla wielkich loa, duchów, które od wieków czają się w każdym zakamarku lasu i ulicy, a potrafią nam pomóc (lub zaszkodzić) w najmniej spodziewanych okolicznościach. Wraz z rozwojem technologii sięgają teraz coraz dalej opanowując strony komiksów, ekrany komputerów i pliki mp3 (tak to prawda).

Ich siłą są ludzie, którzy pełniąc role wierzchowców pozwalają im się sycić światem aż do ostatecznych wymiotów podczas Uczty Bogów... i mają też swoich posłańców, a żeby się o tym przekonać czytajcie czasem komiksy Granta Morrisona, a szczególnie The Invisibles, ponieważ jak powiedział mi w wywiadzie Mark Pesce: We're The Invisibles! :)))))

Jeli chcemy prawdziwego wyzwolenia musimy obżerać się, nie spać po nocy, korzystać z miejskich kibli, jeździć autobusami na pałę, jarać ile wlezie i rozumieć o co chodzi niektórym artystom tj. ten wspomniany wyżej, z którego dzieła zamieszczam wyjątek pod spodem jako motto...




Thursday, 27 September 2007



Jesień to tradycyjnie czwarta w ciągu roku zmiana stylu dla międzynarodowego świata mody. Kto może to wiedzieć lepiej niż francuski Vogue, zawsze trzymający rękę na pulsie. W numerze wrześniowym możemy podziwiać nie tylko piękną, dizajnerską okładkę, ale przede wszystkim serię zdjęć "Sacrément Inspirée", które na specjalne zamówienie wykonał znany fotograf Terry Richardson.

Byłbym jednak zapomniał, seria ta zainspirowana została stanizmem, Wiccą, buddyzmem, Tarotem i mroczną Ścieżką Lewej Ręki :) Tego jeszcze świat mody nie widział, tak więc polecam serdecznie kilka ze zdjęć, które możecie sobie obejrzeć poniżej.













Wednesday, 26 September 2007

Żegnam was, wybieram emigrację!



Wczoraj wysłałem pożegnalny, wewnętrzny e-mail do moich przełożonych i współpracowników w Valkea Media, gdzie pracowałem przez ostatnie 1,5 roku jako korespondent trójmiejski Magazynu AKTIVIST.

Nie ukrywam, że odetchnąłem w ten sposób z ulgą, gdyż serdecznie dosyć miałem wielkich wymagań za śmieszne pieniądze i braku dalszych perspektyw zawodowych. Ponadto czułem, że powoli się wypalam jako dziennikarz i potrzebny jest mi mały urlop, dzięki któremu mogę sobie spokojnie siedzieć przed lapem i pisać różne rzeczy do MAGIVANGI. Aktualnie kończę bio Roberta Antona Wilsona, które pewnie jeszcze dzisiaj pojawi się na łamach mojego magazynu.

Nie muszę też chyba tłumaczyć, że kraj który od dwóch lat sukcesywnie cofa się w rozwoju, promuje chamstwo, debilizm, zamordyzm i wszechobecną cenzurę, nie może być miejscem zamieszkania żadnego normalnego człowieka o szerokich horyzontach, który dodatkowo zupełnie nie utożsamia się kulturowo z tzw. polskością i w dupie ma wszelki pacynkowy patriotyzm.

Oczywiście rozglądam się już za następną pracą, tyle że w Londynie. W moim CV i liście motywacyjnym widnieje już brytyjski numer telefonu i zaraz pojawi się londyński adres. Mam nadzieję dostać pracę jako PR Assistant, Journalist lub Staff Writer w trzecim sektorze, nowych mediach lub dziale PR jakiejś porządnej spółki medialnej. Bilet zarezerwowany mam na 12 października i dokładnie wtedy stawiam stopę na Wyspach. Nawet nowego dowodu nie mam już ochoty sobie wyrabiać, taką mam głęboką niechęć do bycia obywatelem tego zapomnianego przez wszystkie demony, staczającego się w otchłań absurdu, nieprzyjaznego nawet mieszkającym w nim ludziom, kraju.

Mam nadzieję, że nigdy nie będę tutaj musiał wracać!

Tuesday, 25 September 2007

Psychic TV w Warszawie!



Bardzo dobra wiadomość dla wszystkich polskich ezoterrorystów. Już 6 października wystąpi ponownie w warszawskim CDQ kultowa grupa Psychic TV, odbywająca jesienną trasę po Europie.

Bilety na imprezę kosztują 45 PLN w przedsprzedaży i 55 PLN w dniu koncertu. Można je nabyć za pośrednictwem sieci Ticketpro. Supportować Psychic TV w Warszawie będzie niejaki DJ Nasz Dawid. Mamy oczywiście nadzieję, że trafimy na ten koncert wspólnie razem z wami!



Tuesday, 18 September 2007

Od kontrkultury do cyberkultury - historia pewnej miłości



Z małym poślizgiem przeczytałem w końcu znakomitą książkę Freda Turnera pt. From Counterculture To Cyberculture. Steward Brand, the Whole Earth Network, and the Rise of Digital Utopianism i jestem pod dużym wrażeniem. Fred Turner jest profesorem asystującym na Wydziale Komunikacji Uniwersytetu Stanforda i byłym dziennikarzem Washington Post, który na pierwsze ślady kontrkulturowych wpływów na bujnie rozwijającą się wraz z Internetem cyberkulturę, wpadł jeszcze na studiach, by początkowe zainteresowanie przekształcić w badawczą pasję. Efektem tego stała się książka, która w brawurowy sposób śledzi zarówno rozwój cybernetyki, powojennych amerykańskich think-tanków oraz kontrkultury lat '50'-'60 aż do czasów dzisiejszych odsłaniając naszym oczom jedyny w swoim rodzaju dyskurs, będący połączeniem psychedelicznej mistyki i technoutopizmu. Autor nie popada przy tym ani w zbytnie dygrsje, ani w nie poparte niczym przypuszczenia.

Jego książka nie jest wprawdzie dla mnie jakimś wielkim zaskoczeniem, gdyż każdy kto choć trochę interesował się kalifornijskimi grupami kontrkulturowymi i kalifornijskimi ruchami duchowymi, zdaje sobie sprawę z tego, jak wielki i znacząc wpływ miały one na wzmożone zainteresowanie wczesnymi sieciami komputerowymi tj. ARPANET oraz rozwój przemysłu informatycznego w Krzemowej Dolinie, co doprowadziło do wykształcenia się pierwszych wirtualnych wspólnot, uczynienia z Internetu rewolucyjnego zjawiska społecznego i w efekcie do boomu dotcomowego, jednak dla laika może być to rewolucja światopoglądowa.

Warto tu przytoczyć słowa, przepytywanego przeze mnie Marka Pesce, który mówi: Zawsze uważałem, że różnice pomiędzy światem magijnym i wirtualnym są głównie natury semantycznej; obydwa systemy służą manipulacji konstruktami umysłu – memami. Istnieje wiele ścieżek, którymi można pójść, a różni ludzie obierają różne ścieżki. Bycie związanym blisko z maszyną przez tak długi czas – bycie programistą i "hakerem" (w starym, szanowanym sensie tego słowa) nie różni się w zasadzie od bycia magiem. Fred Turner w swojej książce obiera mniej więcej tą samą ścieżkę pokazując jak idee back-to-the-land-movement po przebyciu długiej drogi od anty-establishmentowej rebelii stały się w końcu podstawowowym zapleczem memetycznym nowej, libertariańskiej ekonomii, opartej o strukturę sieci, która jest dzisiaj efektywnie wykorzystywana zarówno przez społki dotcomowe tj. Google, co i przez korporacje tj. Shell Oil, AT&T czy Volvo (w Polsce pojawi się być może za dwadzieścia lat).

To wszystko zaś dzięki jednemu człowiekowi, którego imię brzmi Steward Brand - człowiekowi w Polsce właściwie nieznanemu, ale w Stanach Zjednoczonych postaci kultowej i wysoce cenionej. To on stał się pionierem procesu zbierania, segregowania i powtórnego udostępniania informacji, znanego dzisiaj powszechnie jako "user generated content". Dzięki swojemu niezwykłemu Whole Earth Catalog, którego pierwszy numer ukazał się w 1967 i liczył setki stron, miał się on stać jednym z najbardziej wpływowych ludzi w Stanach Zjednoczonych, którzy zapoczątkowali internetową rewolucję i na stałe odcisnęli się w zbiorowej nieświadomości "pokolenia jednostek podłączonych". We wstępniaku-manifeście do pierwszego numeru czytamy: Jesteśmy jak bogowie i możemy dobrze z tym popłynąć. Jak dotąd, zdalnie sprawowana władza i chwała - kontrolowana przez rząd, wielkie firmy, formalną edukację, kościoły - osiągnęła sukces do momentu, w którym wady zysków zdradzają, że rzwczywiste osiągnięcią są żadne. W odpowiedzi na ten dylemat i na te osiągnięcia, wykształca się domena intymnej, osobistej mocy - mocy jednostki, która potrafi sama się edukować, szukać własnej inspiracji, kształtować swoje własne środowisko i dzielić się swoją przygodą z każdym zainteresowanym.

Whole Earth Catalog był wielkim almanachem, w którym można było znaleźć zarówno fragmenty z dzieł Norberta Wienera, kompletną instrukcję zbudowania tipi, jak też "reklamę" nowego kalkulatora firmy IBM. W swoim dyskursie łączył scentralizowaną przez doświadczenie LSD, holistyczną wizję świata, etykę DIY oraz technologiczny pragmatyzm z odłączeniem się od politycznych sporów (wzorem Kena Keseya). Patronem Whole Earth Catalog stał się zaś jeden z największych geniuszy XX wieku, filozof, architekt, geofizyk i wykładowca - Robert Buckminster Fuller, którego idee spowijały właściwie całą jego strukturę.

Jak tłumaczy w książce Fred Turner w zasadzie powtarzając jedynie hasło Branda, które ten rzucił w swoim słynnym artykule, opublikowanym w magazynie Times, w 1995, a brzmiące: "We Owe It All To The Hippies", rewolucja komputerowa i rozwój sieci noszą od samego początku znamiona wpływów kontrkultury. Nie stało się to jednak poprzez "niewiedzialne pływy memów", ale przez serię spotkań, konferencji i współpracę organizacji, usilnie pracujących nad wdrażaniem kontrkulturowych idei do świata maszyn liczących. Jednym z takich punktów przecięć stała się Computer Society's Fall Joint Computer Conference w San Francisco, zorganizowana 9 grudnia 1968 przez Association for Computing Machinery / Institute of Electrical and Electronics Engineers oraz Augmentation Research Center, na której zaprezentowany został On-Line System (NLS). System ten jako pierwszy pokazał możliwości komputerów jako interfejsów, pozwalających na dzielenie się informacją w czasie rzeczywistym i stał się prekursorem w dziedzinie sieci lokalnych. Prezenterem tego systemu był Steward Brand, zatrudniony w tym celu przez Dave'a Evansa.

Doświadczenie to miało stać się na tyle silnym wspomnieniem, że w 1985, kiedy ideały back-to-the-land-movement nieco już murszały, Stewar Brand stworzył wraz z Larrym Brilliantem pierwszą wirtualną wspólnotę sensu stricte, znaną jak WELL. W ramach tej sieci koegzystowali dziennikarze, hakerzy, artyści i kontrkulturowi rebelianci, którzy widzieli w niej nowe narzędzie, pozwalające na obalanie sztywnej, wertykalnej hierarchii i na nieskrępowaną wymianę poglądów. Kontrkulturowe dziedzictwo szybko dało o sobie znać, pierwszym poważnym tematem dyskusji stały się nagrania kultowego zespołu Grateful Dead, znanego przede wszystkim z grywania na organizowanych w latach '60 przez Merry Pranksters, Acid Tests - dużych imprezach, przeznaczonych dla biorących kwas headów.

Kilka lat na skutek odziaływania WELL powstał pierwszy magazyn, zajmujący się nową cyberkulturą - Wired. Kluczową osobistością i drugim redaktorem naczelnym pisma stał się Kevin Kelly, autor genialnej książki Out Of Control: The Rise Of Neo-Biological Civilization, w której po raz pierwszy pojawiają się bezmyślnie używane przez polskich dziennikarzy terminy tj "hive mind" i "swarm", odnoszące się do nowych mediów, ale przede wszystkim do nowej organizacji życia ludzkiego. Jak powiedział założyciel Wired, Louis Rossetto: Mainstreamowe media nie pozwalają nam zrozumieć tego, co naprawdę się teraz dzieje, ponieważ są owładnięte mówieniem, że każdy kij ma dwa końce. W warunkach cyfrowej rewolucji redaktorzy Wired zgadzali się zaś, że prawdę można wyrazić tylko i wyłącznie w subiektywny sposób promując wizjonerów tj. Steward Brand, William Gibson, Gary Snyder, Peter Coyote, Michael Murphy i Bill Joy.

Dzięki założeniu w 1987 Global Business Network (GBN), wizjonerzy cyberkultury stali się też pierwszymi, którzy ponieśli libertariański sztandar w świat wielkich interesów proponując futurologię i nową organizację pracy jako wspomaganie logistyczne pozycji firmy na rynku. Pierwszym koncernem, który skorzystał z usług GBN był Shell Oil. Już w 1971 władze spółki przekonały się, że metody bazujące głównie na zdobyczach XX wiecznego okultyzmu, okazują się skuteczne w przewidywaniu przyszłych sytuacji rynkowych. Pracujący wtedy w Shell futuryści Ten Newland i Pierre Wack dzięki technikom analitycznym Hermana Kahna (analityka RAND Corporation) przewidzieli krach naftowy 1973, jednak władze spółki nie dały im z początku wiary. Decyzją obydwóch z nich stało się potwierdzenie tych wyników poprzez zastosowanie technik przewidywania przyszłości, których Wack nauczył się podczas II Wojny Światowej w paryskim salonie Georgija Gurdżijewa. Dzięki zastosowaniu mistycznych technik wcześnejsze wyniki uzyskały swoje potwierdzenie, a menadżerowie Shella przygotowali się na nadchodzący krach.

To wtedy właśnie kontrkulturowi agenci przekonali się, że jedynym sposobem wpływania na władze wielkich korporacji jest zmiana ich mentalnych nawyków, doprowadzanie do sytuacji potencjalnie transgresyjnych. Założenie GBN było w połowie inspirowane działalnością obydwóch futurystów. Sieć liczyła sobie 25 tys. USD rocznie od każdego z korporacyjnych klientów w zamian oferując sympozja WorldView dwa-cztery razy do roku, na których wyjaśniano w jaki sposób zdobywać wiedzę o zarządzaniu siecią i z powodzeniem wykorzystywać zdobycze społeczeństwa informacyjnego, żeby być konkurencyjnym na rynku i wybiegać w przyszłość przynajmniej o kilka lat. Dzięki temu ruchowi kontrkulturowe idee przemiany świadomości stały się częścią świadomości wysokiej kadry zarządzajacej światowym biznesem raz na zawsze uzależniając jednych od drugich...


Sunday, 16 September 2007

William S. Burroughs w Lawrence



Bardzo ciekawy film, przedstawiający legendę kontrkultury i sztuki literackiej XX wieku - Williama S. Burroughsa w otoczeniu przyjaciół, wśród których są: Patti Smith, Steve Buscemi i Allen Ginsberg. Materiał został nakręcony przez Wayne'a Propsta, długoletniego dokumentalistę życia bitników.



Friday, 14 September 2007

Amayo na Hybrid Lounge



W końcu natknąłem się wyglądający tak, jakby był sprofilowany specjalnie dla mnie, zajebisty vodcast, Hybrid Lounge. Jak można sobie przeczytać w manifeście:

Hybrid lounge dvd-magazine is part of a non-profit organisation fighting for tolerance and cross cultural understanding. " Hybrid Lounge Productions, vzw" is a production-house that aims to break down racial barriers and to replace fear of foreign cultures with a celebration of intercultural differences. In this post 9-11 era, it..s imperative that we make an effort to gain a better understanding to non-Western lifestyles and world-views and to start a dialogue between international communities that has the power to prevent future conflicts.


U siebie wklejam godny obejrzenia odcinek, w którym Amayo - wokalista moich ulubionych rebeliantów z Antibalas Afrobeat Orchestra, tłumaczy pochodzenie i funkcję, używanego przez Jurubów, bębna Gbedu.




Wednesday, 12 September 2007

Nowy, fantastyczny blog!



Polecamy naszym czytelnikom, użytkownikom, widzom i słuchaczom nowy blog, który wczoraj niespodziewanie znalazł się w sieci. Nosi on słodką nazwę Ty kurwo! i jest mocno freestyle'owy w tym sensie, że równa w dół, a nie w górę :D

Tuesday, 11 September 2007

Szatan ma się dobrze i kocha funk!



Nie tak dawno przyjaciele zarzucili mi, że funk i afobeat to muzyka, w której brakuje szatana i z tego powodu nie można jej traktować zupełnie poważnie...

Muszę się przyznać szczerze, że zaprotestowałem przeciwko takiemu postrzeganiu sprawy odpierając ataki, jak Asterix na dopingu. Nikt jednak nie chciał wziąć sobie moich kontrargumentów do serca. Pragnienie udowodnienia, że jest inaczej nie dawała mi długo zasnąć, tak więc w końcu wziąłem się za wyczerpujący, dziennikarski risercz, dzięki któremu miałem nadzieję odeprzeć ten ostatni argument, który skazywał moją ulubioną muzę na społeczny niebyt w towarzystwie bądź co bądź, składającym się głównie z fanatycznych szatanowców.

Dlaczego bowiem muzyka wywodząca się z Afryki nie może być uznawana za równie mroczną, jak tradycyjnie uznawane za szatanowskie gatunki tj. black metal czy dark ambient? W końcu nie od dziś wiadomo, że pomysłodawcą dobrego melanżu był szatan, a funk i afrobeat wyzwalają w człowieku znacznie więcej seksu niż największe hity zespołu Immortal. Czy szatan miałby być tak ograniczony, żeby kochać tylko nisko nastrojone gitary i piekielne riffy oraz diabelskie tempo z metrum na 2/4?



Jako, że napisałem kiedyś artykuł do nieistniejącego już pisma ZINE pt. Voodoo za gitarą, który traktował o szatańskiej genezie bluesa i rock'n'rolla, chciałbym się pokusić o jeszcze jedną syntezę, która z powrotem zaprowadziłaby czarną muzykę na szatanowskie podium. Trzymajcie za mnie kciuki, nie jest bowiem lekko, gdy to piszę zmusili mnie, żebym załatwił im wejściówki na koncert Behemotha.

Niewielu ludzi wie, że szatan tkwi tak naprawdę w muzyce funk i soul od bardzo dawna. Jednym z dowodów na to jest stworzenie listy szatanowskich kawałków przez holenderską stronę Fingerpoppin Soul, która nosi nazwę Fingerpoppin Soul #666: The Mark of the Beast. Bezpośrednią inspiracją stał się tytuł legendarnej Płyty Williego Hutcha, "The Mark Of The Beast", wydanej w 1974 przez label Motown. Nazywana w swoim czasie apokaliptycznym r'n'b, nieco dziś zapomniana, jest przykładem szatanowskich inspiracji najczystszego rzędu. Na okładce widzimy, jak Bestia o siedmiu głowach nadchodzi, by ogłosić początek Czasów Ostatecznych z mityczną liczbą 666, wkomponowaną po lewej stronie. Po prawej widzimy z kolei głowę Williego Hutcha, który swoim mrocznym wzrokiem zdaje się przewidywać nieuchronną zagładę ludzkości. Nic jednak dziwnego, że efekt jest tak piorunujący, gdyż autorem tej grafiki jest sam Bob Gleason – autor osiągających szaleńcze ceny plakatów do takich kultowych horrorów, jak "Halloween", "Halloween II" i "Halloween III".



Od strony muzycznej płyta Williego Hutcha jest doskonałym przykładem rozwijania soulowych koncepcji lat '60 w stronę elektrycznego funku a la Curtis Mayfield czy dokonań zespołu Rufus nie wspominając o legendarnym kokainiście, Ricku Jamesie. Mamy tu doskonały, imprezowy hit "Get Ready For The Get Down" z soczystą linią basu, a także tytułowy "The Mark Of The Beast", w którym wokale unisono zapowiadają nadciągającą apokalipsę przeplatając się z żarliwym, ale zupełnie nierealnym wyznaniem przez Williego wiary w Jezusa (taka ściema). Fantastycznie podbija klimat płyty także znakomity kawałek "Life's No Fun In The Ghetto", w którym poruszony zostaje ciężki los czarnego w wielkim molochu. Charakterystyczny funkowy puls z rytmicznym off-beatem sprawia, że kawałek jest majstersztykiem.

Sprawa wikłania szatana do funku (lub też cichego ukrywania się jego osoby za plecami muzyków) pewnie ucichłaby szybko po tej płycie, jednak jeszcze w tym samym roku The King Of Soul czyli James Brown wypuścił znakomitą płytę „Hell”, która jeszcze silniej związała tą muzykę z szatańskimi wibracjami. Jak się okazało też niedawno, znany hiphopowy duet Three Six Mafia (nie ma tu żadnego zbiegu okoliczności) wysamplował inny utwór Williego Hutcha, "Tell Me Why Has Our Love Turned Cold" wykorzystując go do stworzenia utworu "Stay Fly". W nim ujawniły się zaś znowu szatanowskie treści, jak dowiedzieliśmy się z wielu kompetentnych serwisów muzycznych. Pamiętajcie więc, że nie można we wszystko wierzyć znajomym i należy walczyć o prawa władcy ciemności do swojej ulubionej muzyki!


Three Six Mafia - Stay Fly



Monday, 3 September 2007

Odkrywamy to, co zapomniane przez historię



Powiem szczerze, po trzech dniach ciężkiej imprezy, człowiek zmasakrowany przez używki, taniec i śmiech nawet nie zastanawia się nad tym, co się dzieje, bo mózg zaczyna mu odmawiać posłuszeństwa. Stan ten można porównać do ciszy po burzy, którą charakteryzuje pewien przeskok wrażliwości :)

Wszystkich zawodowych pijaków zapraszam więc teraz na alternatywny chill out i obejrzenie zapomnianego nieco w Polsce, krótkiego dokumentu Marka Piwowskiego pt. "Korkociąg". Moooooocna rzecz!






Friday, 31 August 2007

Zaklęty krąg porno



Jakieś trzy tygodnie po premierze na siódmym festiwalu ERA Nowe Horyzonty, obejrzałem sobie w końcu osławiony film "Destricted" na moim skromnym laptopie.

Muszę przyznać, że do obejrzenia tego filmu po prostu się zmusiłem (zachęcony przez przyjaciół), gdyż ostatnio rzadko oglądam cokolwiek coraz bardziej czując, że kino jako medium skończyło się bezpowrotnie i nie ma już kompletnie nic do powiedzenia. Oczywiście można się ze mną nie zgodzić, ale obejrzałem już chyba w swoim życiu wszystko, co ludzka wyobraźnia była w stanie wyprodukować...

Przejdźmy jednak do meritum, do siedmiu obrazów, znanych reżyserów, które tworzą etiudę filmową "Destricted". Niczym odkrywczym nie jest stwierdzenie, że ten film to próba powiedzenia czegoś o pornografii poprzez bezpośrednie odwołanie się do pornografii, a jednocześnie próba wyjścia poza nią (przeczytać to można w każdej recenzji). Można do tego jeszcze dodać, że próba to ze wszech miar nieudana... niestety.

Dlaczego tak sądzę? Z dwóch powodów, oglądając to dzieło widziałem albo artystyczny bełkot, który w 90% pozostawał wtórny wobec dokonań awangardy filmu eksperymentalnego (Kenneth Anger, Nick Zedd, Shuji Terayama), albo po prostu zwykłe porno, którego od wieku dojrzewania przerobiłem już gigabajty i mógłbym pewnie uchodzić za eksperta :)

Nie mogę się tu niestety zgodzić z pewnym anonimowym dziennikarzem z Onetu, który pisze, że: Chociaż film zbliża się do pornografii, to jednak tej granicy nie przekracza, pozostając na obszarze dyskursu z nią, analizy jej, niejednokrotnie destruktywnego wpływu na człowieka, szczególnie młodego. Katolicka bzdura, "Destricted" można zarzucić wiele i mocno wokoł jego interpreacji polawirować, ale nie można nie zauważyć rzeczy oczywistej. Etiuda, jeśli nie stara się być artystycznie pretensjonalna, operuje środkami charakterystycznymi dla hard porno tj. dzieje się to w "Impaled" Larry'ego Clarka czy w "We Fuck Alone" Gaspara Noé, w którym występuje zresztą sama Katsumi.

Dla mnie były to zresztą dwa najlepsze obrazy. "Impaled" Larry'ego Clarka podobał mi się za naturalizm, a "We Fuck Alone" Gaspara Noé za ciekawy pomysł realizacji. Niestety żaden z nich nie potrafił się wyrwać z zaklętego kręgu porno udowadniając jedynie, że o porno da się najwięcej powiedzieć zbliżając się maksymalnie do doświadczeń jego twórców i odbiorców! Jest to jednak wciąż wypowiedź lakoniczna i mało interesująca, a na jakiekolwiek odkrycie liczyłem przed obejrzeniem tego dzieła.

Znacznie więcej można się dowiedzieć z wywiadu z Annie Sprinkle, chyba najsłynniejszej artystki porno na świecie, której jedno zdanie mówi wszystko: Ludzie, którzy uwalniają swoją seksualność, wiedzą najlepiej, czego chcą w życiu. Tylko dlaczego nikt w "Destricted" nie potrafił zwrócić się w tą stronę, nie był w stanie połączyć pornograficznej świadomości człowieka ery multimediów z jego pasją życia i wątkiem seksualnej transgresji, a zamiast tego mamy jakieś bajdurzenie o alienacji? Pytanie, kto obecnie nie jest wyalienowany? To okropny truizm bez cienia kreatywnej myśli.

Nikt z reżyserów nie był niestety w stanie wyłączyć w sobie "robota krytyki" i zastanowić się dlaczego pornografia jest wszechobecna? Jest tak zaś z kilku powodów:

1. Daje człowiekowi przyjemność podniecenia (samemu, w dwójkę lub w kilka osób)
2. Kanalizuje jesnostkową i społeczną agresję
3. Spełnia rolę edukacyjną
4. Daje wielu ludziom pieniądze (czyli rozkręca rynek)
5. Zawsze można w niej wymyślić coś nowego

Nie dajmy się ogłupić, lepiej oglądać dobre porno niż pseudo artystyczne próby jego interpretacji. Może porno nie jest szczere, może nie jest piękne, może nie jest prawdziwe. Pytanie tylko, kto tak kiedykolwiek twierdził? Jak powiedział kiedyś mój przyjaciel, znany w pewnych kręgach jako fanatyk perwersyjnego porno i Cesarz Anala: Porno to sztuka cyrkowa. Amen!


Fragment filmu Larry'ego Clarka



: , , , , , ,

Wednesday, 29 August 2007

Afrobeat - droga plemiennych rytmów!



Kiedy dobre kilka lat temu w Holandii usłyszałem po raz pierwszy muzykę wielkiego Feli Kutiego, zafascynowałem się z miejsca afrobeatem i jego specyficzną, post plemienną wibracją, która łącząc plemienne rytmy i wyobrażenia z najlepszymi osiągnięciami funku i jazzu, dała światu coś niezwykłego - prawdziwą muzyczną rewolucję.

Wtedy jeszcze nie sądziłem, że zaprowadzi mnie to do ściągania coraz większej ilości afrobeatu, jak też pokrewnego afro-funku z sieci, a potem kupowania płyt CD, co skończyło się uzależnieniem ostatecznym... kupowaniem dużej ilości płyt winylowych, które z desperacji ściągam od kilku miesięcy nawet ze Stanów Zjednoczonych, z tego fascynującego sklepu.

W końcu zacząłem próbować sił jako DJ na organizowanych ze znajomymi imprezkach w wejherowskim klubie Fantomas, gdzie właśnie przygotowujemy kolejne taneczne szaleństwo - alternatywę dla zdychającego klabingu. Przy okazji padło do mnie ze strony znajomych pytanie: "A jak się tańczy afrobeat?" Nic zaskakującego, zważywszy na to, że w Polsce muzyka ta właściwie nie istnieje! Nie podpowiem wam, jak się rusza do tego tyłkiem (poszperajcie sami :D), ale za to oddam do dyspozycji waszych zmysłów jeden z niewielu teledysków afrobeatowych, nakręconych dla wielce zdolnego Wale Oyejide.




Wednesday, 15 August 2007

pOdŁĄCZcIE SIę Do HakIMa bEyA na LaST.fm...



Dzisiaj rano, jak zwykle odpaliłem swojego laptopa i zalogowałem się na najlepszy system operacyjny świata czyli Ubuntu 7.04 (wysypał mi się ostatnio lub odmówił posłuszeństwa chyba kilka razy w ciągu tygodnia przy różnych okazjach, bo taki los newbie Linuxa :D). Pierwsza decyzja - posurfować po sieci! Zwykle sprawdzam jakieś serwisy społecznościowe, włączam muzę i zastanawiam się o czym tu napisać :) Wprawdzie ostatnio grubo cisnę wizualkę dla bratrata z Anal Sex Terror - wejherowskiego selektora rootsowego, na Festiwal w Osródzie, ale i tak nad pisaniem spędziłem 2/3 życia, więc mój mozg działa od rana na jedno wbicie :)

Tym razem będzie o Last.fm Dlaczego? Bo to zajebista platforma, której siły jeszcze wielu nie doceniło. Całkowicie zrewolucjonizowała "słuchanie radia" i wniosła wiele życia w Internet, co przełożyło się na wzmożone kontakty międzyludzkie i gorące odkrycia muzyczne... przynajmniej w moim wypadku :)


***



Zaangażowani, internetowi aktywiści od samego początku widzieli w boomie na Web 2.0 kolejną korporacyjną strategię na jeszcze szybsze i skuteczniejsze wyciśnięcie z sieciowych społeczności, jeszcze większej ilości hajcu. Siła, jaką mogły mieć marketing i branding dla "blue chips" po przeniesieniu do wieży Babel mediów - Internetu, została przez nich bardzo szybko dostrzeżona jakieś 5-6 lat temu i na naszych oczach kwitnąć zaczął wzmożony proces konwergencji platform. Dziś serwisy społecznościowe mogą mieć miesiąc i jeszcze nie wyjść z fazy beta testów, a już ktoś zechce przejąć je za pokaźną sumkę.

Last.fm nie jest tu wyjątkiem. 30 maja amerykański koncern medialny CBS kupił robiącą furorę wśród użytkowników na całym świecie, brytyjską platformę za 280 mln USD i bardzo szybko zaczął wprowadzać nowe usługi, mające docelowo przyciągnąć do serwisu maksymalny ruch tj. zagnieżdżone wideo a la YouTube. Oprócz reklam, będących standardowym modelem zarabiania w Internecie, Last.fm zarabia dodatkowo jako pośrednik transakcji, które wykonują użytkownicy kupujący płyty w Amazon.com wykonując swoje kliknięcie na stronach lub w scrobblerze Last.fm. Oprócz tego serwis pobiera opłaty za dostęp do niektórych usług tj. "radio osobiste".

Abstrahując jednak od handlu i przenosząc się na poziom społeczny tego fascynującego serwisu, nie można nie zauważyć, że łącząc medium radia, odtwarzacza muzycznego i sieci, Last.fm wytwarza ciekawe pole memetyczne tworząc jednocześnie krąg oddziaływania społecznego, który ma swój nihilistyczny smaczek, ale również niezaprzeczalny, romantyczny feedback. Oto zdruzgotane zostały kolejny raz przez nowe matryce medialne, media hierarchiczne - jednokierunkowe, a wygrało zaangażowanie jednostek, wolny wybór i społeczne tagowanie.

Last.fm pozwala w moim przypadku właściwie na słuchanie wszystkiego w ramach platformy społecznościowej. Mój ulubiony odtwarzacz, stworzony z myślą O KDE, Amarok potrafi przyswajać wszystkie darmowe strumienie Last.fm, jak też scrobblować kawałki, które nie zostały dołączone do platformy, a pochodzące z mojego dysku :) Dzięki temu nie czuję się uzależniony od żadnej ze "stacji radiowych", jeśli nie ma czegoś na Last.fm, odpalam to z dysku, a muzyka dalej działa w ramach platformy społecznościowej, co właśnie różni ją od zwykłego radia, które będąc medium hierarchicznym nie jest sprzężone z jego użytkownikiem.

Dlaczego chciałem o tym napisać? Ponieważ dzisiaj odkryłem, że Last.fm "zatagowało" już tak mocno Hakima Beya, że powstała nawet stacja, na której leci muza, związana przez użytkowników z jego osobą (co sprawdzić łatwo, wystarczy wpisać pożądany tag). Na początek wyskoczyła mi Diamanda Galas. Kto by pomyślał, że ma coś wspólnego z Hakimem Beyem? :) Przeszukałem sieć, nic oczywistego znaleźć się nie dało, co utwierdziło mnie jeszcze w przekonaniu, że społeczne tagowanie jest niezwykłym fenomenem, którego znaczenie jest bardziej duchowe niż by się to z początku wydawało.

Wyobraźmy sobie, że oto wiele niezwiązanych ze sobą bezpośrednio jednostek dokonuje niehierarchicznego połączenia dzięki internetowemu medium po czym tworzy za jego pomocą siatkę znaczeń, która następnie oddziaływuje na jego użytkowników. Przypadkowa grupa w żadnym wypadku nie musi tworzyć dla tej sieci dodatkowych narzędzi, umożliwiających utrzymywanie homeostazy (system jest samoregulujący się). Jest to jednocześnie, szybkie, skuteczne i przemawiające do wyobraźni rozwiązanie.

To także klasyczny przykład grupowego feedbacku, postrytualnego zachowania, które pozwala na komunikację dzięki sprzężeniu ze sobą muzyki, internetu i tagowania. Tak, jak wśród wspólnot plemiennych sprzęga się ze sobą zmysły dzięki rytmom bębna, piszczałki lub grzechotki i środkom psychedelicznym, w świecie podłączonym robi się to za pomocą Internetu - cybernetycznej pigułce nowej, grupowej tożsamości.

Ciekawą rolę mają tutaj ekstensje zmysłów, oferujące wykorzystywanie w działaniu genetycznych wzorów. Jeśli muzyka to głównie domena słuchu (przynajmniej w codziennym stanie świadomości), to tagowanie jest domeną wzroku (wszyscy codziennie widzimy otagowane mury). Jednak znaczenie wykluwa się w ludzkim mózgu dzięki impulsom pochodzącym w obydwóch sfer doświadczenia dając płynny tunel rzeczywistości, stwarzający alternatywny wobec piramidowego kierunek rozumienia świata dzięki zmysłom połączonym w jedną całość. To właśnie miał na myśli McLuhan pisząc o globalnej wiosce, łączącej ze sobą wszystkich za pośrednictwem elektrycznych mediów, a Timothy Leary pisząc o globalnej świadomości psychedelicznej, która wykształciła się dzięki masowemu użyciu LSD.

Dla mnie jest to doskonały przykład dalszego spełniania się kontrkulturowych utopii, które jak mityczne Wyspy Szczęśliwe u Hakima Beya, są odwzorowaniem matrycy pierwotnej Macierzy Kosmosu, w której komunikacja jeszcze nie została wynaleziona, a świadomośc pogrążona była w słodkim stanie nieistnienia. Boom 2.0 może się szybko skończyć, ale nowe siatki memetyczne będą egzystowały jako żywe pola znaczeń dzięki jednostkom chcącym się ze sobą komunikować na nowym poziomie.


Saturday, 28 July 2007

Ożywianie czarnego mitu



Dawno, dawno temu żył sobie genialny muzyk i kompozytor jazzowy, niezwykły przybysz z planety Saturn, który ochrził się imieniem Sun Ra dając tym samym wyraz swoim egipskim sympatiom, gdyż to tam leżały wg niego prawdziwe źródła "czarnej cywilizacji", jak też całej nowożytnej myśli europejskiej. Sam nigdy nie uprawiał jednak filozofii, ani nie był religijny. Wierzył za to w "kosmiczne równania", okultystyczny, wyższy porządek, który próbował wykorzystywać w celu ocalenie Ziemi spod spisku Podłego Demiurga, głównie uświadamiając ludziom tą odwieczną walkę poprzez swoją afrofuturystyczną muzykę. W swoim poemacie Kosmiczne Równanie (1965) pisał, że:

Subtelne żywe równania

Są jasne jedynie dla tych

Którzy pragną się dostroić

Do wibracji Wielkiego Kosmicznego Świata

Subtelne żywe równania

Przestrzeni kosmicznej

Są drogie jedynie dla tych

Którzy żarliwie pragną wielkiego spełnienia



W jego twórczości wyraźnie widać głębokie pragnienie przyłączenia się do tej wzniosłej, pochodzącej z Kosmosu, "rasy anielskiej", która na Ziemi wybrała sobie na kolebkę Egipt, a dla wielu mistyków i Wolnych Masonów od zawsze była ważną stroną gnostyckiego frontu wojny o świadomość. Sun Ra nie był jednak nigdy typem samotnego odszczepieńca, otaczał się wieloma ludźmi i był otwarty na współpracę z każdym, kto ją zaofeorował. Ciepło wyrażali się o nim zarówno John Cage, jak i Amiri Baraka. Z jego własnych wypowiedzi także wylewała się zwykle troska o los ludzkości. W wywiadzie, przeprowadzonym w 1966 przez Johna Sinclaira, tłumaczy częściowo swój tajemny kod rzeczywistości mówiąc: Wszystko to dzieje się dlatego, że rządzący dokonują przemiany czasów - jeden wiek przechodzi w kolejny, a oni sami są w kłopotach. Dotyka cię jednak nie tylko przemiana czasów, ale zmiana praw - prawo, które było na tej planecie prawem, odeszło i przestało być prawem. Od momentu, kiedy tak się stało, a także z tego powodu, że ta planeta przez tysiące lat była poddana prawu śmierci i zniszczenia, prawo przechodzi w coś innego, co osobiście lubię nazywać MITEM lub MITYCZNĄ NAUKĄ, ponieważ jest to coś, czego ludzie w ogóle nie znają. Z tego powodu używam też nazwy ARKIESTRA MITYCZNEJ NAUKI - jestem zainteresowany dawaniem ludziom szczęścia, które jest mitem. Ludzie przecież nie są szczęśliwi.


Sun Ra - Space Is The Place



Afrofuturyzm Sun Ra był w wielu punktach pokrewny myśli Marcusa Garveya, Malcolma X czy też ezoterycznej teologii Mauretańskiej Świątyni Nauki, założonej w 1913 przez Świątobliwego Timothy Drew Ali'ego w Chicago. Idealnie odzwierciedlał się w muzyce Milesa Davisa, Johna Coltrane'a, Ornette Colemana czy Feli Kutiego. Doskonałym przykładem podłączenia się do wszechobecnej, astralnej sieci Czarnego Mitu są także "prorocy rastafarianizmu" tj. Burnig Spear, Jah Shaka czy Lee Perry (który na przemian twierdzi, że jest Internetem i Jezusem oraz wierzy tak samo w Jah, Allacha, Buddę i Krysznę oraz w lewitującego nad jeziorem Titikaka Lwa Judy :D) - w ciągu ostatnich dwudziestu paru lat uzyskali oni za pośrednictwem muzyki reggae w zasadzie masowy wpływ memetyczny na kulturę globalną.

Warto dodać, że wpływ ten w naszej części świata, w dużej mierze zawdzięczają oni post kontrkulturowemu zniesieniu stałej tożsamości, zamianie jej na kolaż dowolnych, kulturowych elementów. Wśród nich prym wiedzie dzisiaj nie polityka, nie narodowość, nie kolor skóry, ani nawet pozycja społeczna, ale muzyka. To właśnie dzięki globalnie krążącej w Sieci muzyce, możliwe stało się rozprzestrzenianie memów na skalę masową przez wiele skubkultur, wyznań, sekt, formacji ideologicznych czy też zwykłych grup interesów. Nic więc dziwnego, że jednym z najgorętszych frontów walki o umysł jest dzisiaj rynek muzyczny, na którym krzyżują się wszelkie możliwe wątki zbiorowej nieświadomości. Czarny Mit jest też dzisiaj o wiele częściej zauważalny, dlatego iż zadomowił się na stałe w kulturze masowej i został odkotwiczony od przynależności do jakiejś konkretnej grupy społecznej czy kulturowo-językowej.

Mało badaczy wpływów Czarnego Mitu na kulturę popularną ma jednak pojęcie w jaki sposób zadomowił się on w kulturze hiphopowej. Udało nam się ostatnio znaleźć doskonały przykład, objawienie gnostyckiego pop vodoun tego roku - to raper The Black Dot z nowojorskiego Harlemu, autor niepokojąco szalonej książki, Hip Hop Decoded: From its Ancient Origin to its Modern Day Matrix oraz serii wydanych na DVD wywiadów tj. 5 Bloodlines of Hip Hop czy Hip Hop Is Dead.

Na wykładzie 5 Bloodlines of Hip Hop dowiadujemy się w jaki sposób czarni przodkowie przybyli u zarania dziejów na naszą planetę korzystając z bram pięciu żywiołów (linii krwi): Ziemi utożsamianej przez The Black Dot z Hieroglifami, Wody utożsamianej z Tańcem, Ognia utożsamianego z Griotem lub Wyrocznią, Powietrza utożsamianego ze Świętym Bębnem oraz Eteru utożsamianego z Wiedzą. Czarni otrzymali dzięki nim całą swoją cenną kulturę, jednak to nie podobało się zazdrosnym mutantom-wampirom, które zaczęły wysysać linie krwi przodków niszcząc cenny przekaz i pogrążając czarnych na długi czas w nieszczęściu.


5 Bloodlines of Hip Hop


Czarni musieli czekać na przywrócenie utraconej Wiedzy. Ocalenie miało przyjść w 1973 dzięki hip hopowi, kiedy pojawili się superbohaterowie tj. Afrika Bambaataa i Grandmaster Flash, którzy sprawili, że linie krwi ożyły ponownie. Stare, archetypowe manifestacje znalazły swoją nową formę w postaci B-boyingu, Rapu, Graffiti, Turntablismu, związanych ponownie Wiedzą. Nie na długo jednak, mutanty-wampiry szybko zaczęły swój zbrodniczy proceder wprowadzając do nowej, czarnej kultury gangsta rap, który zaczął niszczyć podstawy komunikacji społecznej. W tej chwili pod kontrolą mutantów znajduje się wielu raperów tj. Jay-Z, jednak wojna z nimi zostanie wygrana w 2012, kiedy hip hop osiągnie swój Punkt Omega dzięki podłączeniu się do wibracji bitów i rymów z wyższych wymiarów.

W swojej książce The Black Dot pisze też o powodach rozpoczęcia misji uświadamiającej i o tym dlaczego "hip hop is dead": Zacząłem tą historię, ponieważ toczy się wojna. To więcej niż zwykła wojna na rymy czy wojna o umysły. To także walka materii z duchem, związana z wieloma innymi czynnikami. Wszyscy wiedzą, że rymowanie się opłaca, wie to także "Rząd". Kiedy nie mogli tego po prostu uciszyć na samym starcie z powodu silnego zapotrzebowania, upewnili się, że dostaną przynajmniej wystarczajaco duży procent zanim produkt dotrze na ulice. To jednak nie wystarczyło. Rząd chciał kontrolować typ produktu, który docierał na ulice szybciej niż cokolwiek innego. Stare rodziny rymów zawsze dawały ulicy coś wartościowego, motywującego, edukacyjnego, uświadamiającego czy duchowego. To jednak przedstawiało dla rządu problem. Nie chcieli, żeby produkt uwalniał umysły młodych, włoczących się po ulicach. Ten typ produktu okazał się dla nich groźny i coś musieli z nim zrobić. Zniszczyli więc pozytywny rap, a zamiast niego wstawili gangsta rap, za którym poszły alfonsy, dziwki, cwaniaki, poszli gracze i bandyci.


What The Bleep...Do You know about Hip Hop