Friday, 30 October 2009

Dziura w ZUS rośnie :)

Rzadko w ogóle czytam wiadomości z Polski, ale z tego mam niezla pizde. Oto tabelka przychodow i wydatków ZUS w latach ubiegłych i prognozy na lata przyszłe wg. Money.pl w mld PLN:

Rok / Przychody / Wydatki

2006 81,3 115,7
2007 89,4 121,1
2008 82,7 135,4
2009 73,5 139
2010 78,1 143,3
2011 82,2 148,3
2012 86,3 153,5
2013 89,9 159,5

Przy tym Money.pl podkresla (co wiedzą zresztą wszyscy), ze środki zgromadzone przez fundusz ZUS stanowią dla molocha jedynie dane statystyczne w systemie komputerowym będąc na bieżąco ksiegowane po stronie wydatków :))))

Czyzby był to kolejny przykład cudów, powodowanych przez księżycowa ekonomię? :D

Saturday, 24 October 2009

Garażowa eksplozja

Lata '60 będziemy odkrywać jeszcze nie raz, gdyż wiele zjawisk, które wtedy zaatakowały umysły, wciąż czeka na wyciągnięcie ze skrzyni czasu. Ten okres w muzyce przede wszystkim kojarzy się z początkiem rocka progresywnego i psychedelicznego oraz pierwszymi eksperymentami z minimal music. Tym razem wraca pod zupełnie innym imieniem, które brzmi 60's garage. Obiekt westchnień kolekcjonerów winyli w Londynie czy Nowym Jorku, od kilku lat staje się prawdziwą, podziemną sensacją.


Londyński start w przeszłość


Jesteśmy na The Nitty Gritty, małej, undergroundowej imprezie w pubie The Constitution na Camden Town. W ciasnej piwnicy tańczy około 20 osób ubranych w klasycznie skrojone garniturki lub luźne sukieneczki (zależnie od płci), a na głowach oczywiście obowiązkowe "pork pie hats". Można odnieść wrażenie, że to środek lat '60, gdyż didżeje grają sety składające się z soul, raw funk, rocksteady i 60's garage. Przeboje Shirley Ellis mieszają się tutaj z garażowym The Fifth Estate i ulicznym funkiem Donny'ego Hathawaya. To nowa koncepcja londyńskiej zabawy, radosne, hedonistyczne retro. Szkoda jedynie, że impreza kończy się dosyć wcześnie.

Jak mówi pomysłodawczyni całego wydarzenia, Debbie, didżejka oraz ekspertka od „czarnej muzyki”, pracująca na codzień w sklepie Intoxica na Portobello Road: - Gramy muzykę, jaką naprawdę lubimy. Na nasze imprezy przychodzą znajomi, a grają im również znajomi, więc atmosfera jest zawsze doskonała. Koncepcja The Nitty Gritty powstała dzięki spotkaniu z moją znajomą, Elsą. Obydwie zafascynowane byłyśmy old skulowym brzmieniem, więc szybko powołałyśmy do życia tą imprezę. To coś zupełnie innego od wszystkich innych londyńskich wydarzeń.

INTOXICA TO JEDEN Z NAJBARDZIEJ PRESTIŻOWYCH, LONDYŃSKICH SKLEPÓW MUZYCZNYCH, KTÓRY SZCZYCI SIĘ POSIADANIEM NAJLEPSZEJ JAZZOWEJ PIWNICY W TEJ METROPOLII I NIE JEST TO ZBYT DUŻA PRZESADA, GDYŻ SELEKCJA JEST TU IMPONUJĄCA. JAK MÓWI CHRIS ENERGY, WŁAŚCICIEL HIT 'N' RUN RECORDS, PRZESTRONNEGO HANGARU W WALTHAMSTOW, W KTÓRYM STERTY KARTONÓW Z PŁYTAMI SIĘGAJĄ OD PODŁOGI DO SUFITU: - Dali mojemu znajomemu 50.000 funtow za kolekcje freakbeatu, 60's psyche i calej reszty.

Nawet jeśli Chris lekko przesadza, można sobie szybko wyobrazić, że muzyka z lat '60 znowu jest na fali, co widać nawet po szukającej świeżych inspiracji brytyjskiej sceny indie, która coraz bardziej skręca w stronę klasycznego rock & rolla mocno posiłukjąc się 60's garage. Papierkiem lakmusowym trendów w Londynie są zaś od zawsze ceny płyt winylowych, które szybują w górę lub spadają w miarę, jak dany gatunek muzyczny staje się bardziej lub mniej popularny. W ciągu ostatnich dwóch lat wszystkie liczące się sklepy muzyczne dorzuciły u siebie etykietkę 60's garage, gdy gatunek ten z podziemnego zjawiska stał się nagle obiektem zainteresowania muzycznych kolekcjonerów, gazet i komercyjnych stacji radiowych.

Cały ten garaż


Za początek ery 60's garage uważa się rok 1963, kiedy w Kanadzie i Stanach Zjednoczonych eksplodowała fala muzyki, tworzonej przez lokalne, amatorskie grupy. Próby bardzo często odbywały się w garażu jednego z członków zespołu, skąd bierze się współczesna nazwa tej szufladki, która w tamtym czasie nie była jednak postrzegana jako osobny nurt . Zazwyczaj grupy te nie wychodziły poza lokalną popularność grając małe gigi i często wydając zaledwie jeden lub dwa single siedmio calowe w limitowanym nakładzie, rzadko EPkę czy LP. Te rzadkie skarby teraz stają się celem poszukiwań fanatycznych kolekcjonerów.

Na nurt 60's garage duży wpływ wywarły brytyjskie grupy tj. The Who, The Rolling Stones, The Small Faces czy The Yardbirds, które swoją karierę zaczynały również w połowie lat '60. Ich muzyka silnie zainspirowała amerykańskich i kanadyjskich artystów dając im potężnego kopa, ale jednocześnie szybko doprowadziła do wyczerpania nurtu, którego szczyt przypada na 1966-1967, by w następnych czterech latach zostać zupełnie zapomniany.

Stylistyka 60's garage wahała się od grzywek i garniturów a la The Beatles aż po pre-glamowy image, inspirowany komiksami firmy Marvel. W sferze muzycznej dominowały kawałki często nie przekraczające trzech minut, zazwyczaj w niskich tonacjach, z brudnymi, gitarowymi riffami, o pozostawiającej wiele do życzenia produkcji. W takim układzie samo brzmienie stawało się często pretekstem dla nazwy grupy, co widać np. dobrze w przypadku The C-Minors. Teksty często oscylowały wokół uczuć miłosnych i inspirowane były zarówno lotami pozytywnymi, tak jak w przypadku utworu "Just a Little Feelin", wspomnianego wyżej The C-Minors, jak i mrocznymi melancholiami, tak jak np. w przypadku znakomitego utworu "Black Lantern" zespołu Caesaer Romans.

Odkryte ponownie


60's garage został wyciągnięty ponownie na światło dzienne dzięki podwójnej kompilacji „The Nuggets” (1972), wyprodukowanej przez samego Lenny'ego Kaye'a, gitarzystę Patti Smith Group. Znalazły się na niej m.in. takie garażowe przeboje, jak: "Pushin' Too Hard" grupy The Seeds, "Lies" grupy The Knickerbockers, "It's-A-Happening" grupy The Magic Mushrooms czy znakomity, mroczny kawałek "Five Years Ahead Of My Time" grupy The Third Bardo. Kompilacja wywołała niemałą furorę i spowodowała krótki okres ponownego zainteresowania tym gatunkiem.

Wkrótce scenę zajęły jednak hard rockowe, protopunkowe zespoły tj. MC5, The Stooges i The New York Dolls, które insipirując się 60's garage pociągnęły muzykę gitarową w znacznie dynamiczniejszą stronę otwierając wrota dla punk rocka. Największym miłośnikiem 60's garage miała się stać jednak amerykańska scena indie, która w latach '80 została jedną z najważniejszych przechowalni klasycznych, gitarowych brzmień. Na początku lat '90 indie zaczęło z kolei ewoluować w stronę grunge, którego charakterystyczne brzmienie zostało stworzone przez geniuszy tj. Steve Albini (Shellac, Big Black). Scena z Seattle w krótkim czasie została głównym ośrodkiem, który underground zespolił na stałe z gitarowym mainstreamem. Ten jednak sam podupadł, gdy nurt zdążył się do połowy lat '90 całkowicie wypalić.

Jak się okazało, gitarowy underground otwierał jednak w tym czasie po cichu kolejne szkatułki czasu, by uprzytomnić masowej publice, że gitarowa tradycja nie zaczęła się od Led Zeppelin. Jedną z najbardziej znanych grup, które wywodzą się z tej tradycji, jest dzisiaj The White Stripes. Jej inspiracje stają się oczywiste dla każdego, kto wsłuchiwał się kiedykolwiek w 60's garage. Inną popularną grupą, która oskarżana jest przez znawców o zrzynanie, jest wielce popularna na wyspach The Strokes nie wspominając o pop-indie chłopcach z The Arctic Monkeys i nu rave'owych adwersarzach z The Klaxons.

Jak mówi nam Francis, ekspert od 60's garage londyńskiej sieci Music and Video Exchange z Notting Hill: - Obecnie zbyt dużo uwagi poświęca się tej muzyce, ponieważ została ona spopularyzowana przez nowe zespoły. To w pewnym sensie bardzo smutne, ponieważ zabija scenę, która istniała od zawsze. Np. The Horrors kopiują styl 60's garage niemal na żywca, zupełnie pomijając kwestie muzyczne. Jednak doskonale przemawia to do młodych ludzi, którzy kupują płyty. Przerodziło się to moim zdaniem w nowy, miejski trend, który jednak umrze w ciągu dwóch lat, jeśli już nie umarł.

Nie probujcie tego oglądać.



O Beat Generation powiedziano już chyba wszystko w książkach biograficznych, pracach naukowych, dokumentach filmowych i na forach internetowych :)

Rzadko zdarzało się jednak komukolwiek przenieść życie pana Burroughsa, Ginsberga, Kerouaca i innych na ekran w ramach filmu fabularnego. Nieliczne próby kończyły się porażkami udowadniając niejako trudności, związane z ekranizacja tak wielopoziomowego zjawiska jakim byli bitnicy.

"Beat" (2000) w reż. Gary'ego Walkowa jest przykładem gniota najwyższego rzędu. Pomimo zatrudnienia Keitha Sutherlanda, który wcielił się w samego Billa Burroughsa i Courtney Love, grającej Joan Volmer-Adams, fabuła grzęźnie na mieliznie scenariusza i w totalnym braku wyobraźni zarówno reżysera, jak i samych aktorów.

Film skupia się na nowojorskiej komitywie zmarlego cztery lata temu, Luciena Carra, Allena Ginsberga, Williama Burroughsa oraz jego żony, Joan Vollmer tropiąc "kontrowersyjne fakty".

Akcja snuje się wokół koszmarnego zabójstwa Davida Kammerera, którego dopuscil sie Carr szlachtujac go scyzorykiem harcerskim podczas nocy w parku. Sprawa nie została nigdy porządnie wyjaśniona, pomimo tego, ze Carr dostał za to zaledwie dwa lata obwiniajac swoją ofiarę o próbę gwałtu. Drugim motywem, eksploatowanym przez reżysera jest zastrzelenie Joan Vollmer w Meksyku przez Burroughs, za które pisarz nie poniósł żadnej konsekwencji oprócz 13 dni w areszcie. Wreszcie, oglądamy też romans Joan i Luciena na tle meksykańskiej natury.

Generalnie, siedzimy przez 1,5 godz. nie wiedząc czy oglądamy melodramat cz pilot serialu telewizyjnego. Nie znajdziemy tam ani śladu napięcia, ani wglądu w umysły bohaterów. Nie ma też prób wyjaśniania motywów postępowania bitnikow, eksperymentów z obrazem czy z narracja. Jednym słowem, nie znajdziemy tam niczego, czego bitnicy nie powiedzieliby o sobie w swoich książkach. Film jest totalna strata czasu i nie wnosi absolutnie nic dając nam za to kolejny dowód, ze filmowcy za pewne tematy brac się nie powinni w ogóle.

Jeśli macie jednak ochotę na czytanie obrony tego dziela, znajdziecie taka na tej stronie.

Friday, 23 October 2009

Czym byl 60's garage?

Jak zauwazyliscie, piszac o "Riot On Sunset Strip" zahaczylem o mało w Polsce znany gatunek muzyczny, który kilka lat temu został ochrzczony jako 60's garage. Jako ze od pewnego czasu obserwuje się w USA i w UK jego rosnąca popularność wśród didzejow i kolekcjonerów muzycznych, należy się tutaj kilka słów wyjasnienia.

Jakiś rok temu napisałem wprawdzie artykuł, opisujący cale zjawisko, ale ze nie chcialo mi się czekać na wolne miejsce w EXKLUSIVIE, opublikowalem go na stronie Antyportal.com (z która wiazalem wtedy pewne plany). Strona przekształciła sie w jakaś pop sraczke dla imbecyli i mój artykuł usunięto. Jeszcze dzisiaj wrzucę go na bloga, gdyż 60's garage nie sposób dzisiaj ominąć.

Nazwa generalnie wzięła się z tego, ze muzyka ta tworzona była głównie przez amatorskie grupy, grające po garażach, salach gimnastycznych i małych klubach. Większość z nich nie wydała więcej niż 3-4 single 7", rzadko udawało się tez wypuścić więcej niż jeden LP. Dobrym przykładem jest mroczna EPka grupy The Third Bardo, "Lose Your Mind" (1967), która choć znakomita, stanowila w zasadzie cała dyskografie

60's garage muzycznie opierało się na prostych gitarowych riffach, zwykle przesterowanych, średnim lub nieco szybszym tempie utworów i nieoszlifowanym brzmieniu... nad którym dzisiaj dziennikarze muzyczni wpadają w taki zachwyt. Mimo tego, pierwotny okres popularności tej muzyki trwał niecałe cztery lata i mowi sie tu o okresie 1963-1967.

Muzyka ta jest ważna z tego powodu, ze dała swoisty "blueprint" hard rockowym grupom tj. The Stooges, MC5 czy Black Sabbath, których twórczość z kolei stała się pretekstem dla rozkwitu punk rocka i heavy metalu. Innymi slowy, jest to zaginione ogniwo, które odslaniane zostaje obecnie w całej okazałości :)

Thursday, 22 October 2009

Riot On Sunset Strip czyli zapomniany klasyk!



Gdy pod koniec lat 50' Stany Zjednoczone zaczęła opanowywac rosnaca fala Baby Boomers, znalezli sie natychmiast ludzie wietrzacy w tym przede wszystkim gruby interes.

Co najwazniejsze, powojenny okres ekonomicznego dobrobytu, opierajacy się na szybujacych wskaźnikach indywidualnej konsumpcji, dawał powody do zadowolenia nie tylko wytworcom dóbr fizycznych, ale również wlodarzom "przemysłu kulturalnego", którzy zacierali ręce przy produkowaniu nowych hitów muzycznych i filmowych dla zwiekszajacej sie dynamicznie grupy odbiorczej. Mózg w końcu też czymś odżywiać sie musi.

Jednym z podmiotów, który znalazł krotka drogę do zarabiania na prostych przyjemnosciach mlodziezy, było studio produkcyjne American International Pictures. Firma założona w 1956 r., w Los Angeles, nie szukała swojej drogi wzorem gigantów z Hollywood w kosztownych produkcjach i oscarowych kreacjach aktorskich, ale postanowila dotrzeć za pomocą kilku prostych środków do mózgu przeciętnego, amerykańskiego nastolatka, odwiedzającego dosc czesto tanie kino samochodowe (drive-in).

Tak narodziło sie ponownie kino exploitation, dość często utozsamiane z kinem klasy B i filmem campowym. Nie liczyło sie tu przeslanie i wyszukana narracja, ale eksploatowanie czystej zabawy kliszami lub czysta zabawa po prostu! Jedynym wyznacznikiem stała się kabona, zarabiana na filmie. Jeśli film zarabiał, dokrecalo się pięć nastepnych czesci. Jeśli nie, lądował szybko w szufladzie producenta.

AIP wykreowalo metoda focus groups (tak wlasnie!) wiele nisz exploitation oscylujacych wokol teensploitation, w tym beach party movie, biker movie, teenage werewolf movie oraz last but not least hippiesploitation movie, do których zalicza sie legendarny "Riot On Sunset Strip" (1967).

Akcja filmu kręci się wokół grupy nastolatków, szukających dreszczyku w nocnym klubie Pandora's Box, na Sunset Blvd. Narrator odsłania nam przy tym rosnące napięcie, pomiedzy liberalną młodzieżą, a biznesmenami, widzacymi w niej zagrożenie dla swoich interesów, którzy probuja lobbować ich brutalne usunięcie u miejscowej policji. Scenariusz nosi generalnie znamiona exploitation, jest tak kiepski, ze ciężko od niego cokolwiek wymagać.

Szybko można byłoby na tym filmie zasnąć, gdyby nie została w nim wykorzystana genialna muzyka 60's garage, która daje fanom dźwięków z tamtego okresu okazję do uslyszenia ich w kontekście. Słyszymy tu kawalki takich bandow, jak The Standells, The Mugwumps i The Chocolate Watchband, które rozgrzewaja publikę Pandora's Box. Te tuny po prostu bronią się same!

Koniecznie musze wspomniec, ze z tym ochlapem miesa rzucona zostaje nam jednak fascynujaca scena (co zgadza się z moim generalnym poglądem, ze nawet w bardzo kiepskim filmie można znaleźć dwie-trzy genialne sceny) z udziałem Mimsy Farmer, tripujacej na kwasie do bardzo psychedelicznych dźwięków :) Dla łowców ciekawostek z pewnością odkrywcze będzie to, iż ta sama Mimsy zagrała pozniej kilka pomniejszych ról w filmach Dario Argento.



Film jest oczywiście polecany ze względu na muzykę, ciuchy i sceny z zapodawaniem kwasu. Nigdy nie wydany oficjalnie na DVD, krąży w wersji bootlegowej, ktora z pewnością lata także gdzieś w królestwie Internetu. Soundtrack do filmu został wydany jako krążek winylowy w 1967, a niedawno dokonano jego reedycji. Recenzji oczywiście zamieścić nie omieszkam już niedługo.


Sunday, 18 October 2009

Sezon na Jodorowsky'ego!

Jodorowsky będzie miał już niedługo dla siebie aż cały miesiąc w Londynie, gdyż z początkiem listopada startuje zorganizowany przez grupę Guerilla Zoo zestaw wydarzeń, poświęconych temu ostatniemu z mistrzów artystycznej alchemii.

Będą premiery teatralne, wystawy, projekcje filmów i dyskusje. Więcej informacji znajdziecie na stronie Guerilla Zoo.

Nowy wywiad z Jodorowskym!

Miło mi wam polecić najswiezszy wywiad z Alejandro Jodorowskym, przeprowadzony niedawno w Paryzu przez dziennikarza znakomitego magazynu VICE.

Niestety nie wiadomo dlaczego, ale nie wszedł on do ostatniego numeru filmowego, w którym znalazły sie min. wywiad z Terrym Gilliamem, Larsem Von Trierem, Davidem Lynchem i Gasparem Noe, a także znakomite artykuły na temat Nowego Jorku jako toposu w kinie, meksykańskiego kina exploitation czy Nollywood - nigeryjskiej odpowiedzi na Hollywood :)

Mniejsza jednak z tym, gdyż wywiad ten znajdziecie pod tym linkiem. Milego czytania!


Wednesday, 14 October 2009

Dr Gonzo i jego przełomowy debiut


Pan Hunter S. Thompson zdecydowanie wraca do łask, choć dla jego wielbicieli po prostu zawsze był aktualny. Zaczynając swoją karierę od gnicia w podrzednych gazetach i bujania sie po Ameryce Poludniowej, gdzie napisał swoją pierwsza książkę, "The Rum Diary" (wydana znacznie później od swojego debiutu), dr dziennikarstwa gonzo wraz z każdym kolejnym krokiem udowadniał swoją wielkość.

Czy chcemy czy nie, cała gałąź dziennikarstwa lajfstajlowego, a także amerykańska szkoła głębokiego reportażu czerpie dzisiaj z niego calymi garściami mocno eksploatujac rozjezdzone już koleiny.

W ciągu ostatnich 50 lat Hunter S. Thompson stał sie bowiem prawdziwa legenda poprzez zakwestionowanie "obiektywności prasy", obnazenie mechanizmów rządzących medialna narracja oraz radykalnej reformie metody pracy dziennikarskiej, która bezlitośnie wyszydzila rolę dziennikarza jako wiernego kronikarza wydarzeń.

Jak powiedział kiedyś donosnie: "Obiektywne dziennikarstwo jest jednym z głównych powodów, dla których amerykańska polityka pozostawala skorumpowana tak długo."

To zdanie - manifest "Nowego Dziennikarstwa", można z duzym powodzeniem odnieść takze do dziennikarstwa polskiego, które w większej mierze opiera sie na zahartowanym w czasach komunizmu pisarstwie propagandowym niż jakiekolwiek inne dziennikarstwo w Europie, niemal gwalcac zdrowy rozsądek. Do tego jeszcze swiatelka w tunelu nie widac, gdyz coraz częściej zdarza mi sie czytac artykuły i wiadomości prasowe, w których trzy następujące po sobie zdania wykluczają sie wzajemnie!

Czytajcie wiec Thompsona, by zaznac troche ulgi. Nie znajdziecie nikogo innego w tak piękny sposób rozprawiajacego sie z medialnymi hologramami.


Niestety, książka która chce wam tym razem polecić, nie została przetłumaczona na polski, a szkoda gdyż to od niej zaczęło sie cale gonzo. "Hell's Angels" to reporterski zapisu jazdy z niesławnym klubem motocyklowym, który sial medialny postrach w latach '60. Niezrazony złą sława Thompson wskoczyl w 1965 na motocykl i postanowił przyblizyc nieco zycie nomadow pod wodzą Sonny'ego Bargera. Skończył niestety pod butami aniołów, ale nigdy do końca nie zerwał kontaktów z klubem.

Jego pionierska, jak na tamte lata praca, otworzyła mu zas pisarska drogę stając sie także kamieniem milowym głębokiego reportażu.

Jak pisze sam: "Spotkalem pól tuzina Hell's Angels pewnego pięknego popołudnia w barze podrzędnego hotelu DePau, który znajdował się w południowej, fabrycznej czesci nadbrzeza San Francisco, graniczacej z gettem Hunter's Point. Moim kontaktem był Frenchy (...)"

Gdy wchodzimy w glab, ponad 250 stron powieści Thompsona zalewa nagle nasza świadomość niczym strumień barwnej rzeki. Dr Gonzo zdecydował sie bowiem przenieść w swoim dziele szystkie jasne i ciemne strony życia Hell's Angels.

To jednak nie sam zapis bujania sie z Hell's Angels stanowi o wartości tej książki, a jej drugie dno - zabawny dialog z relacjami medialnymi na temat ekscesów klubu, który zostaje osmieszony przez naoczna relację samego Thompsona oraz głosy samych uczestników wydarzeń. "Hell's Angels" jest bowiem przede wszystkim atakiem na powierzchownosc obserwacji dziennikarskiej!

Mamy tu wiele smaczkow, ale jednym z najslodszych jest akapit z rozdzialu "The Dope Cabala and a Wall of Fire". Thompson przypuszcza tam frontalny atak na dziennikarska skrupulatność przytaczajac osiem prasowych wersji liczby aresztowań po wyścigu motocyklowym w Laconii, podczas którego doszło do zamieszek, o spowodowanie których oskarzono Hell's Angels (oskarżanych w owym czasie o wszystko).

Pisze on tamże: "Oto lista, która sporządziłem tydzień po zamieszkach: New York Times 'około 50', Associated Press 'przynajmniej 75', San Francisco Examiner 'przynajmniej 100, w tym 5 Hell's Angels', New York Herald Tribune 29, Life 34, National Observer 34, New York Daily News 'ponad 100', New York Post 'przynajmniej 40'(...)"

Dalej czytamy: "Nie byłem zaskoczony tym, ze osiem artykułów dawało osiem różnych wersji na temat zamieszek, ponieważ żaden reporter nie może być wszędzie i każdy z nich czerpie informacje z innych źródeł. Byłoby jednak pocieszające znaleźć ogólne porozumienie na temat czegoś tak fundamentalnego, jak liczba aresztowań(...)"

Tego typu czytania prasy znajdziemy tu dużo, ale dodatkowej zabawy dostarcza nam serwowany przez Thompsona obraz budowania przez media wizerunku klubu, który ewoluuje w ciagu trzech lat (1963-66) od demonicznej, niszczycielskiej siły, przez sprzymierzeńców rewolucji seksualno- psychedelicznej, aż po obrońców tradycyjnych, amerykańskich wartości.

Pozycja warta polecenia nie tylko wielbicielom Thompsona, ale także menadzerom PR w wielkich korporacjach, zastanawiajacych sie jak pozlacac zwykle gowno.

Oczywiście mamy takze nadzieję, że ktoś zdecyduje sie wydać w koncu w Polsce ta i inne pozycje tego wielkiego pisarza, docenianego na całym świecie za wielki wkład w historię literatury.

[Poczytac dalej na temat ksiazek Huntera S. Thoompsona mozecie na lamach MGV]

Thursday, 8 October 2009

Asia Argento tylko dla orłów!



Miałem okazję obejrzeć kilka dni temu na DVD debiut reżyserski Asii Argento z 2000 r., o którym szczerze powiedziawszy nawet nie wiedziałem (moja dziewczyna zresztą też nie), dopóki nie wypatrzylem go w sklepiku na Camden Town.

Film nosi tytuł "Scarlet Diva" i został zrealizowany w konwencji video art. Wątki autobiograficzne mieszają się w nim z fantazja Asii, która niemal dosłownie wyprula sobie żyły i wyrzygała nam się na ekran, żeby dokonać filmowego podsumowania swojego burzliwego życia.

Nie znającym postaci, która jest Asia Argento, należy sie jednak krótkie streszczenie, które zamkne w jednym zdaniu (a przynajmniej tak mi się wydaje). Asia jest córka kultowego, włoskiego reżysera, mistrza horrorów typu slasher - Dario Argento oraz jedna z ulubionych postaci włoskich tabloidów.

Asia od dziecka wychowywana była w rodzinie filmowej, która można śmiało powiedzieć, nieco zryla jej beret. Jej pierwszymi filmami, były dziela jej ojca, który starał się ja edukować w aktorskim rzemiosle dając jej do odegrania wyjątkowo interesujące role nieco psychotycznych person.

Postacią pierwszoplanową w "Scarlet Diva" jest Anna Batista, alter ego Asii, która po krotkim wstepie - odebraniu nagrody aktorki roku, rzuca się w pasmo walenia dragów oraz przypadkowego seksu z odrobiną przemocy w tle podrozujac, jak dziki kangur to tu, to tam.

Zdecydowanie nie jest to film dobry, natomiast zawiera dużo ciekawych scen. Scenariusz i reżyseria nie należą tu do mocnych stron, gdyż bardziej przypomina to sfilmowany na chybił-trafił pamiętnik szalonej nastolatki przez operatora, będącego na mieszance wódki i amfetaminy. Dużo ponadto w tym filmie absurdalnych epizodów tj. kupowanie haszyszu od paryskiego dilera, który mówi po angielsku, a w dodatku z silnym, nowojorskim akcentem.

Generalnie jest to orgia zmysłów bez ładu i składu, która łączy jedynie emocjonalne rozpierdolenie i upadek bohaterki. Niepokojąco prawdziwie brzmią jednak w filmie wątki autobiograficzne, nabierajace charakteru mentalnej pornografii z kilkoma erotycznymi scenami włącznie. Do moich ulubionych należy kreacja Joe Colemana, który próbuje zaciągnąć Anne do łóżka krzycząc przy tym "Ssij moje jaja!"

Bardzo milo ogląda sie też sceny z zazywaniem środków, które odpowiadają rzeczywistości. Anna pali jointy w Amsterdamie, wciąga koks w Paryzu i wali ketamine w Londynie oraz przygląda sie kolezce w Amsterdamie, który właśnie przestawił sie na panią herke po byciu alkoholikiem przez 10 lat. Robi to zaś wszystko z takim przekonaniem, że az chce sie powiedzieć "ładnie, kurwa ładnie".

Reszta filmu to niestety worek pełen cudów, który można znieść tylko z uwagi na piękno samego voyeryzmu. Jak mówi jednak moja dziewczyna: "Asia nigdy nie była dobra aktorka, została sławna bo walila się z każdym". Wezmę więc to za punkt widzenia insajdera i polecę wam ten film, jeśli kiedyś będziecie się naprawdę nudzić. Amen.