Monday 29 August 2011

Trzeci sezon "Breaking Bad"


Ostatnich kilka lat w USA to prawdziwa eksplozja wspaniałych dramatów telewizyjnych, dla których rynek nagle otworzył się po sukcesie "The Sopranos" w HBO. Kto się spodziewał, że taki przełom w ogóle nastąpi? Od czasu zakończenia serii świat ujrzało kilka prawdziwych pereł, ale na pierwszy plan wybija się zdecydowanie jedna z nich - "Breaking Bad". Mój osobisty numer 1 ma w sobie coś, czego nie mają inne: wiarygodność charakterów, nie wyeksploatowaną scenerię społeczną i doskonały pomysł na rozwój akcji, osnutej oczywiście wokół dragów – tematu dotykającego wszystko i wszystkich.

Podczas gdy inne dramaty telewizyjne za cel sam w sobie obierają ponowne przeciąganie struny przez życie wyższej klasy średniej czy też po prostu obierają za tło wyidealizowany obraz bogatej części amerykańskiego społeczeństwa, "Breaking Bad" głęboko odcina się od tej tendencji pokazując los tych, którzy ledwo wiążą koniec z końcem, a wszystko dzieje się w sercu Nowego Meksyku (raczej mało szykownego stanu na południu USA), gdy kryzys ekonomiczny właśnie dotkliwie zaczyna dotykać Amerykanów. Fascynujące w "Breaking Bad" jest to, że gdy inne seriale odsłaniają zaledwie drobne neurozy plastikowych herosów, twórcy "Breaking Bad" zagłębiają się w przerażające psychozy, trapiące ich ułomne charaktery z krwi i kości. Gdy inne seriale pokazują rutynę życia, przerywaną matematycznie obliczonymi incydentami, w „Breaking Bad” entropia pożera nadzieję na poprawę i ciemność prawowicie zagarnia dusze.

Jeśli obejrzeliście wcześniej dwa sezony "Breaking Bad", na pewno chcecie obejrzeć lub już obejrzeliście sezon trzeci, który jest kontynuacją serii w wielkim stylu. Spółka Walta White'a – nauczyciela chemii, niedoszłego noblisty, walczącego z rakiem płuc i Jessee'go – drobnego kryminalisty, przygłupa, odpadka społecznego, który walczy z metamfetaminowym nałogiem, pomimo trudności jest kontynuowana. Oczywiście "Breaking Bad" to złe decyzje następujące po złych decyzjach i złe nawyki, które nigdy nie dają za wygraną i wszystkie słabości, które w końcu zostają ukarane. Twórcy ponownie zapewniają nam fascynującą rozrywkę w 13 odcinkach, zrealizowanych tak sprawnie, iż nie jestem nawet pewien czy ten sezon nie jest lepszy od poprzedniego? Drugi sezon był doskonały, ale trzeci jest jak sztorm.


Jessee wychodzi w końcu z ośrodka dla uzależnionych, dokąd trafił w ostatnim odcinku drugiego sezonu po przedawkowaniu heroiny przez swoją dziewczynę, ale to dopiero początek dalekiej drogi do poprawy... która oczywiście nigdy nie następuje. Walt wyprowadza się z domu i przyjmuje nową propozycję biznesową, ale niedaleka przeszłość wkrótce plącze jego genialne w swojej prostocie plany i nic nie toczy się tak, jak powinno. Pomimo szczerej niechęci obu "przestępców" do siebie i nieprzewidywalnych charakterów, drogi Walta i Jessee'go muszą skrzyżować się ponownie w cieniu wydarzeń, wymuszających bardzo trudne decyzje. Nie ma jednak wyjść idealnych i kompromis staje się jedyną drogą osiągania sukcesu... zawsze przynoszącego w zasadzie więcej problemów niż prawdziwego szczęścia. Obydwoje prowadzą trudną grę kłamstw, uników i bezwzględności pod presją niszczącej duszę nicości z bezwzględną maszyną karteli nartotykowych w tle, stającą się w końcu trudnym do udźwignięcia ciężarem... pół środki przestają być jednak w pewnym punkcie rozwiązaniem, a stawka zaczyna toczyć się o coś więcej niż tylko pieniądze.

Sezon trzeci mogę polecić z czystym sercem każdemu fanowi "Breaking Bad", a całą serię uważam za obowiązkową dla fanów dobrego dramatu telewizyjnego, szczególnie dla tych którym tematyka dragów nie jest obca i którym znudziła się już wyksploatowana do cna przez przemysł rozrywkowy modna, nowojorska lub kalifornijska sceneria. Jeśli szukacie serii, która czyni rozrywkę z rozpadu charakterów i która bez pardonu rozprawia się z mitami społecznymi, to „Breaking Bad” jest waszym serialem.

Tuesday 23 August 2011

Dennis Hopper i jego romans z biker movie



Jak pisałem wcześniej na tym blogu, około roku 1966 wytwórnia American International Pictures postanowiła uderzyć w kolejną działkę kinowej eksploatacji i tym razem wybrała kluby motocyklowe. Pierwszym wielkim sukcesem kasowym okazał się film "The Wild Angels" z Peterem Fondą, który pomimo koszmarnej fabuły, plastikowych charakterów i absurdalnego aktorstwa dotarł do młodzieżowego targetu i utorował drogę następnym obrazom, z których "The Glory Stompers" (1968) wydaje się jednym z najlepszych.

Jak pisze w Storming Heaven (fantastycznej książce na temat LSD) Jay Stevens: Jeśli Hollywood grał dużą rolę w popularyzacji rocka, był także na tyle zmyślny, by zdać sobie sprawę, że młodzieńczy bunt może być bardzo lukratywny w kinie. Począwszy od 1953 studia filmowe wyprodukowały tuziny wariacji na temat dewiantów społecznych, którym nie pasowało dostosowywanie się do kanonów życia. Wśród nich wybijają się takie klasyki, jak The Wild One z Marlonem Brando i Buntownik Bez Powodu z Jamesem Deanem. W obydwóch filmach główni bohaterowie dostrojeni byli raczej do wewnętrznych imperatywów niż do społecznie akceptowanych kodów zachowania (…)

Wielką zasługą AIP (jeśli można tak to ująć) było maksymalne wyeksploatowanie tego wzorca i zrozumienie siły pokazywania społecznych dewiantów, autsajderów i buntowników na ekranie. Dzięki masowej produkcji, która wymagała szybkiej pracy, swój talent mieli podczas kręcenia wielu "biker movies" odsłonić Laszlo Covacs, Jack Nicholson i Dennis Hopper , którzy po zagraniu w kilku filmach Cormana i innych reżyserów, związanych z AIP, dali początek amerykańskiemu kinu niezależnemu swoim wielkim debiutem Easy Rider – nazywanego nawet początkiem renesansu kina autorskiego. Ten wielki klasyk poza fantastycznym pomysłem wykorzystywał wszystkie środki artystyczne, eksploatowane przez Rogera Cormana i spółkę, łącznie z kręceniem scen w plenerze.



"The Glory Stompers" był jednym z dwóch filmów motocyklowych, które bezpośrednio poprzedziły wysiłek reżyserski duetu Fonda i Hopper w nakręceniu Easy Ridera. Hopper gra w nim Chino, brutalnego lidera małego klubu motycklowego Black Souls, który porywa seksowną blondynkę - dziewczynę Cowboya, członka klubu Glory Stompers, po wcześniejszym skasowaniu klienta i ukryciu go w krzakach nad jeziorem. Pomimo że wyglądający na martwego, Cowboy jednak wkrótce budzi się ze "snu" i zaczyna pościg za swoją laską. Black Souls próbują po kolei dobrać się do cipki ślicznej kobiety, ale ta nie odwzajemnia ich zalotów i decyzją Chino, który rości sobie do niej prawa jako pierwszy, zostaje związana. Jego próby dobrania się do pięknej blondynki zostają także przyjęte z niechęcią przez jego własną dziewczynę, demoniczną brunetkę-nożowniczkę, która jednak poproszona zostaje o zamknięcie mordy.

Gdy blondynka po dwóch dniach dalej nie daje się spacyfikować i oddać Chino, ten postanawia sprzedać ją Meksykanom za dwa tysiące dolarów, którzy mają uzależnić ją od heroiny i zmusić do prostytucji. Tymczasem ścigający Black Souls na swoim chopperze nieszczęśliwy Cowboy spotyka dawnego członka swojego klubu, który naprowadza go na ich ślad i nawet do niego dołącza. W międzyczasiem rozkręca się niedaleko w lesie nad jeziorem prawdziwy, spontaniczny love-in, w którym uczestniczą członkowie wszystkich możliwych klubów, hipisi, artyści i piękne kobiety (bardzo typowy element scenariusza AIP), a małą scenkę koncertową odgrywają także Davie Allan & The Arrows – oficjalni kompozytorzy i wykonawcy ścieżki dźwiękowej do filmu. Chino postanawia zaimprezować z kolegami i zostawia laskę tylko ze zwoim bratem. Impreza kręcie się wyśmienicie, gdyż wszyscy padają na mordy od piwa, kwasu i jointów, ale Black Souls w końcu wywołują dym, co kończy ten fantastyczny kwadrans.



W finale jedn z członków Black Souls – Magoo, ucieka z blondyną, do której już dwukrotnie chciał się dobrać, a ścigający go brat Chino zostaje przez niego żywcem rozjechany Harleyem. Zanim udaje mu się uciec dopada go jednak sam Chino i zabija z histerycznym okrzykiem ze swojego colta. Nadjeżdżają Glory Stompers i dochodzi do ostatecznej walki o blondynę, podczas której Chino ginie od feralnego noża, rzuconego przez jego własną dziewczynę. The End. "The Glory Stompers" pozostaje klasycznym gniotem klasy B, który jednak warto obejrzeć ze względu na kreację Hoppera i zabawne teksty w stylu: "What did I tell you, man?"


Friday 12 August 2011

Wspaniały sen Cheecha & Chonga


Cheech & Chong byli oficjalnymi bohaterami lat '70 w USA. Pomimo tego, że zaczynali jako grupa rockowa i nagrali nawet kilka płyt, nie udało im się osiągnąć większych sukcesów na polu muzycznym i dopiero gdy nakręcili swój pierwszy film "Up In Smoke", ich popularność sięgnęła szczytu. Tematyka, którą obrali była bardzo prosta, dwóch typów po krókim zapoznaniu na autostradzie zaczyna kręcić się po Los Angeles kręcąc jointy i od czasu do czasu próbując kupić trochę zielska, gdyż to niestety ma tendencję do szybkiego kończenia się. W niezwykły sposób unikają większych problemów z systemem prawnym wystawiając za to organy ścigania na pośmiewisko... wszystko zupełnie przypadkiem, gdyż przez większość czasu są ujarani jak stodoła.

"Up In Smoke" dzięki swojej bardzo przyziemnej lecz ludzkiej treści stał się szybko najpopularniejszym filmem 1978 r. w Stanach Zjednoczonych, a Cheech & Chong zachęceni sukcesem nakręcili kilka następnych zawieszając swoją karierę filmową dopiero pod koniec lat '80, gdy reaganowska kontrrewolucja moralna sprawiła, że stonerowa tematyka nagle przestała być zabawna, a sam duet pokłócił się z nieznanego powodu. Do najważniejszych filmów Cheecha & Chonga należą oprócz "Up In Smoke", dwa kolejne dzieła: "Next Movie" oraz "Nice Dreams", każde zawierające kolejną porcję gagów i humoru sytuacyjnego, które mogą przyprawić każdego miłośnika magicznej roślinki o spory ból brzucha.

W mojej osobistej klasyfikacji numerem 1 jest "Nice Dreams", drugie miejsce zajmuje "Up In Smoke", a trzecie "Next Movie". Oczywiście jest to podejście bardzo subiektywne, ale tylko na "Nice Dreams" śmiałem się tak, że nie mogłem przestać, a moja przepona przechodziła atak niekontrolowanych skurczy. "Nice Dreams" to ukoronowanie wielkiego talentu komediowego Cheecha & Chonga, w którym brawurowy scenariusz graniczy z geniuszem bliskim dokonaniom braci Marx, a aktorstwo wzbija się na wyżyny. Generalnie, Cheech & Chong otwierają swój pierwszy, poważny biznes, związany ze sprzedażą marihuany pod przykrywką lodów ziołowych. Jeżdżą dookoła miasta "lodową furgonetką" próbując ustrzelić trochę gotówki, nie wiedzą jednak że na ogonie siedzi im już nieustraszony sierżant Stedenko (znany z części pierwszej), którego podwładni robią dil z naszymi bohaterami podając się za biznesmenów, amatorów trawy.



Gdy marihuana trafia do sierżanta Stedenko, który spokojnie ogląda sobie w biurze pornolka, ten nie potrafi się oprzeć pokusie spróbowania świeżych topów i zapala sobie w zaciszu swojego biura... wychodzi w końcu z założenia, że trawiarza da się złapać jedynie przistaczając się w niego samemu. Ta taktyka bardzo mocno wpływa na bieg wypadków, gdyż poddana analizie laboratoryjnej trawa, którą handlują Cheech & Chong, sprawia że ludzie zamieniają się w jaszczurki za sprawą eksperymentów hodowlanych, przeprowadzanych na roślinach przez geniusza growingu - Szalonego Jima. Zapotrzebowanie na szczyty jednak rośnie i wkrótce Cheech & Chong wynoszą z plantacji co tylko mogą marząc już o kupieni swojej własnej, tropikalnej wyspy, na której zostaną królami słońca i będą codziennie czczeni przez tubylców tysiącem jointów.

Plan jednak wymyka się spod kontroli, kiedy siedząca im na ogonie policja popycha ich do szybkiego ultonienia się z plantacji i szukania chwili relaksu w pobliskiej, chińskiej restauracji. Tam natykają się jednak na tajemniczą menadżerkę talentów, która rozpoznaje w Chongu wielką gwiazdę rocka psychedellicznego i podkrada naszym biznesmenom jedzenie z tależy. Cheech natyka się też na Donnę, która kończy właśnie swoją imprezową noc z szalonym kokainistą, który proponuje wszystkim szybką sesję prochową pod restauracyjnym stołem. Nakoksowani bohaterzy oddalają się od swojego celu, gdy Cheech postanawia zerżnąć szybko Donnę, a Chong oddaje wszystkie pieniądze szaleńcowi za czek wystawiony przez Bank Kretyńskich Bzdur. Tymczasem Donna proponuje potrójną, wspólną noc, która zostaje jednak przerwana przez epizod z brutalnym motocyklistą.

Chłopcy kończą noc w szpitalu dla wariatów, gdzie próbują odzyskać swoje pieniądze, ale zostają tylko wsadzeni do izolatki, skąd „uwalniają się” dzięki tripowi na kwasie (dostarczonym przez Timothy Leary'ego we własnej osobie). LSD wpędza jednak Cheecha w bad trip, w którym staje się skrajnie nieufny, a dalszy bieg wypadków znowu ogarnia totalny chaos...



Ta prawdopodobnie najważniejsza komedia lat '80 i jeden z największych filmów ostatnich 30 lat, posiada niezwykły ładunek humoru, przeznaczonego głównie dla ludzi samych posiadających go w dużej ilości. Zdumiewa też niezwykłym komentarzem społecznym, który skierowany jest w stronę policji, życia społecznego i samych stonerów oczywiście, których figury Cheecha & Chonga są abdurdalną parodią. W końcu, film ten, jak żaden inny, pozwala na interesującą podróż przez najnowszą historię kultury dragowej w Kalifornii, której jest idealnym zwierciadłem, pozwalając śledzić rozwój wielkiego przemysłu konopnego, który miał tam eksplodować w latach '90 pozwalając na pierwszy zapis prawny, umożliwiający przyjmowanie produktów z konopi dla celów zdrowotnych. Nic dziwnego, że Cheech & Chong odżyli, gdy w Kalifornii przyszedł czas głosowania nad powszechną legalizacją konopi, której całe życie byli gorącym zwolennikami. W ciągu ostatnich kilku lat Cheech & Chong ponownie pojawili się także z nowymi filmami, które być może nie są tak dobre, jak "Nice Dreams", ale należą do bardzo dobrych pozycji.


Wednesday 10 August 2011

Londyn płonie!



Nazywają je najbardziej zróżnicowanym etnicznie miastem na świecie, z pewnością jest też jednym z najbardziej skomplikowanych pod względem społecznym. Oficjalnie zamieszkuje je 10 milionów ludzi, nieoficjalnie mieszkańców może być nawet dwa razy tyle. Ekonomia londyńska oscyluje pomiędzy wysokim dochodem narodowym brutto, generowanym przez pracowników City Of London i małymi, choć niezliczonymi strumieniami dochodu nisko opłacanych pracowników fizycznych: sprzątaczy, barmanów, opiekunek do dzieci, traderów marketowych, pomocników na budowie etc. Na tym jednak rozwarstwienie się nie kończy... na samym dole drabiny są tysiące osobników, obdarzonych przez naszych rodaków pięknym mianem "beneficiarzy".

Ile jest beneficiarzy w samym Londynie, bardzo ciężko jest powiedzieć, samych benefitów jest bowiem tyle, że ciężko to ogarnąć. Można dostawać zasiłek okresowy ze względu na problem w znalezieniu pracy, ale można także czerpać zasiłek, przyznawany matkom po urodzeniu drugiego dziecka... i każdego następnego. Osobnymi benefitami są darmowe mieszkania ("council flaty"), zapomogi komunikacyjne lub nawet całkowita refundacja kosztu tygodniowych czy miesięcznych oysterek. Następnie są już całkowicie ezoteryczne benefity tj. zapomogi dla inwalidów (można je bez problemu dostać także za przedłużające się skręcenie kostki "uniemożliwiające pracę" etc.), zapomogi dla rowerzystów, a na samym końcu zasiłek dla bezrobotnych, przysługujący każdej legalnie przebywającej osobie w Wielkiej Brytanii, która zdołała przepracować 18 miesięcy. Właśnie ten zasiłek jest główną przyczyną pogłębiającego się kryzysu ekonomicznego w Wielkiej Brytanii.



Gdy pod koniec lat '70 rząd Margaret Thatcher przestawiał się na własną wersję ekonomii "wolnorynkowej" prywatyzując lub po prostu zamykając nierentowne kopalnie i zakłady przemysłowe na północy Anglii i w Szkocji uwalniając także funta poprzez zastosowanie niskich stop procentowych, wygenerowane w ten sposób oszczędności budżetu szybko zaczęły dawać Wielkiej Brytanii drugi oddech na rynkach międzynarodowych, jak też pozwalać na reformę armii i oczywistą ekspansję neokolonializmu. Ekonomii pomogła też oczywiście druga fala imigracji, głównie z Afryki i Karaibów, gdzie społeczństwa tonęły w błocie niemocy. Decyzje ekonomiczne Torysów, jak dobrze wiemy, nie cieszyły się zbyt dużą popularnością społeczną i druga połowa lat '80 wzmocnila popularnosc Labour Party, która wykorzystała niepokoje społeczne i sprzeciw wobec nowych podatkow zdobywajac parlament w latach '90. Jedną z głownych decyzji Labourzystów było złagodzenie tych niepokojów poprzez głęboką reforme systemu opieki społecznej i zapewnienie bezrobotnym szerokiej gamy środków i instrumentów finansowych, dzięki którym mieli odzyskać swoją obywatelską godność.

Koniec lat '80 i początek lat '90 to okres wydobywania się Wielkiej Brytanii ze szponów długiego kryzysu ekonomicznego i gwałtowny wzrost rynków, co łączyło się także z powstawaniem nowych miejsc pracy. O ile okres ten był idealną sposobnością dla wszystkich warstw społecznych do akumulacji kapitału i bezstresowego wydobywania się z biedy czy też po prostu bogacenia się, beneficiarze przyzwyczajeni do opiekuńczej ręki państwa nie stanęli na wysokości zadania powiększając jedynie swoje żądania, co doprowadziło w szybkim czasie do nadęcia budżetu opieki społecznej do niebotycznych rozmiarów. Ze względu na okres ekonomicznej ekspansji Wielkiej Brytanii, nie był to jednak żaden problem – bogacące się wszystkie grupy społeczne nie protestowały przed finansowaniem beneficiarzy ze swoich podatków. Gdy jednak w 2008 w Wielką Brytanię uderzył w końcu krysyz ekonomiczny, spowodowany spekulacjami na rynku nieruchomości w Stanach Zjednoczonych, paradoksalnie wzmocnionych przez absurdalne regulacje rządowe dla korporacji ubezpieczeniowych, podpisywane przez gabinet Billa Clintona, sytuacja dramatycznie się zmieniła.

Z dnia na dzień ekonomia znalazła się w kiblu, a duże i małe biznesy na równi stanęły nad skrajem przepaści. Na Camden Town, gdzie wówczas pracowałem, tygodniowo zamykały się 2-3 sklepy, a pubom w Wielkiej Brytanii groził upadek. Marks & Spencer tracił 20% przychodu brutto miesięcznie, a nad HMV zawisła chmura bankructwa. Lata 2008-2011 należą do najgorszych w Wielkiej Brytanii od przynajmniej 30 lat i trudno się dziwić, że frustracja społeczna wzrasta z miesiąca na miesiąc. W Londynie, który od wielu lat żywił się napływem taniej siły roboczej i dużym wzrostem ekonomicznym, zapewniającym masowe miejsca pracy, ten stan rzeczy jest zwielokrotniony przez stres przeludnienia, masowo występujące skupiska bezrobotnych, getta słabo mówiących po angielsku nielegalnych imigrantów oraz rosnące w siłę z dnia na dzień nastoletnie gangi, który dysponują tak dużą psychologiczną siłą, że ludzie boją się zwrócić uwagę w autobusie komukolwiek poniżej 20 roku życia.



Tottenham, gdzie wybuchły zamieszki, jest w Londynie szczególnym miejscem nie ze względu na oddziaływanie kulturalne i nie ze względu na klub sportowy, ale ze względu na najniższe czynsze w tym mieście, które zawsze przyciągają najbiedniejsze warstwy społeczne – beneficiarzy i świeżych jeszcze imigrantów. Nikt nie wie na pewno czy Mark Duggan był dilerem, czy pierwszy otworzył ogień, czy naprawdę zaczął uciekać gdy zatrzymała go policja, ale jedno jest pewne, zasadniczo mógł być to ktokolwiek inny, gdyż Londyn jest od kilku lat jak beczka prochu i cokolwiek może stać się iskrą zapalną. Należy oczywiście dodać, że londyńska policja w żadnym stopniu nie przypomina polskiej, to bardzo nieefektywna, spętana procedurami grupa, która nie może nawet używać gumowych kul do rozpędzania tłumu. Od wielu lat nie radzi sobie nawet z nastoletnimi gangami, które ganiają się z nożami po całym Londynie próbując się nawzajem eliminować. Zajścia tj. dwunastolatek, który dostaje nożem w parku, bo ma „nieodpowiedni adres” to w Londynie normalka!

Właśnie na styku niewydolności, lenistwa i całkowitego upadku instytucji rodziny w Londynie rodzi się problem gangów, które amerykanizując się pod wpływem mediów, zaczynają wywierać coraz większy wpływ na lokalne życie społeczne. Właśnie te grupy gówniarzy nie chodzących do szkoły, pochodzących z rodzin siedzących od lat na benefitach, w których nawet umiejętność wysłowienia się po angielsku przychodzi z trudem, stają się głównym ostrzem rozruchów, jakie wybuchły cztery dni temu w Tottenham. Są za młodzi i za głupi, żeby posiadać jakąkolwiek świadomość polityczną, karmieni snami o sławie i bogactwie, które roztaczają dookoła brytyjskie media marzą o nowych Nike'ach, Wii i iPhonie 3G. Ich atakami padają sklepy na głównych ulicach i sieci handlowe tj. JB, HMV, Tesco czy Debenhams. Nie interesuje ich wydawanie manifestów politycznych ani zawiązywanie ruchów samopomocy, to nie ten typ młodzieży, która poszłaby pracować w syndykacie anarchistycznym dla dobra klasy robotniczej. To bardzo smutne, ale te największe w Londynie zamieszki od ponad 30 lat są motywowane przez niskie instynkty bandy sfrustrowanych dresiarzy, którzy wykorzystują swoje pięć minut, żeby włamać się do sklepu z elektroniką i spierdolić na chatę pod osłoną nocy. Najgorsze jest jednak to, że są oni idealnym tworem państwa socjalnego, w którym na każde wyciągnięcie ręki sypie się złoto.

Saturday 6 August 2011

Louie, Louie

"Louie, Louie we gotta go (...)" - to początek klasycznego, chwytliwego kawałka z głupawym tekstem, który w połowie lat '60 sprzedał się w milonach singli 7" za sprawą grupy The Kingsmen, która przeszła dzięki temu do historii muzyki gitarowej. Po przeniesieniu się do Włoch dwa miesiące temu nagle zdałem sobie sprawę, że odzyskuje on swoją popularność za sprawą renesansu rocka garażowego i przenika niepostrzeżenie do repertuaru lokalnych cover bandów... oczywiście YouTube robi swoje w szerzeniu nowych trendów :)

"Louie, Louie" był jednym z najważniejszych hitów rocka garażowego, który u swoich narodzin poszukiwał własnych środków wyrazu i jak wszystkie nowe style szukał czegoś, co porwie publikę. "Louie, Louie" był kompozycją idealną, łączył bowiem prostotę rytmiki z bezpretensjonalnością przekazu – coś co pasuje jak ulał do streszczenia rocka garażowego. Był to też oczywiście "czarny tune", a wszystkie wczesne kapele garażowe były zakochane w amerykańskim r'n'b próbując przerabiać największe hity na swoją modłę.



Oryginalnie skomponowany i nagrany przez Jamajczyka Richarda Berry'ego w 1957, który nadał mu silne brzmienie rocksteady, nie zdobył sobie większej popularności krążąc jako singiel 7" w lokalnym obiego północnego zachodu Stanów Zjednoczonych, ale tak się stało, że kilka lat pozniej trafił w łapki lokalnej grupy garażowej The Wailers (wystepujacej wtedy jako Rockin Robin Roberts and The Fabulous Wailers) z Tacoma (okolice Waszyngtonu), która natychmiast rozpoznała jego potencjał imprezowy i nagrała swoją wersję! Ta nigdy nie przedarła się do szerszej publiki, ale została skopiowana przez grupę The Kingsmen, której bardziej rock'n'rollowa aranżacja stała się rockowym standardem i doczekała się krajowej dystrybucji.



Wkrótce "Louie, Louie" grali w USA wszyscy od Kalifornii po Nowy Jork, a tune został wyeksportowany za ocean, gdzie trafił w ręce Syda Barretta i Pink Floyd, którzy usilnie próbowali zagrać to na swój własny sposób. Poniżej najlepsze wersje tego kawałka, który po 45 latach wciąż nie traci na popularności...











Przerwa w funkcjonowaniu bloga zakonczona!



Oficjalnie oglaszam, ze zakonczylem pierwszy etap pracy nad swoim nowym biznesem, sklepem internetowym Magivanga Vaults i w zwiazku z tym moge wrocic do blogowania :)

Pzdr dla wszystkich!

Konradino