Sunday 28 January 2007

"Droga Szamana" spóźniona o dekadę...



Wydawnictwo Dolnośląskie wydało wreszcie na początku stycznia długo w Polsce oczekiwaną "biblię" neoszamanizmu autorstwa legendarnego amerykańskiego antropologa kultury, Michaela Harnera pt. "Droga Szamana".

Czym jest neoszamanizm - ponowoczesne zjawisko, mieszczące się na granicy poszukiwań nowej tożsamości kulturowej i właściwej dla czasów globalizacji duchowości, objaśnia krótko Wojciech Jóźwiak w swoim tekście Neoszamanizm, a sąsiednie dziedziny, zaś ja sam w nieco dłuższym tekście, będącym rozdziałem mojej pracy dyplomowej pt. Szamanizm, neoszamanizm i ponowoczesne techniki ekstazy.

Pierwsze wydanie "Drogi Szamana" w Stanach Zjednoczonych to rok 1980 (drugie wydanie, to zaś rok 1982). Podstawowe pytanie brzmi zatem czy wydawanie książki, która została napisana ponad dekadę temu ma jakikolwiek sens? Z książki Harnera na dobrą sprawę nie dowiadujemy się niczego nowego na temat neoszamańskich technik, gdyż te w taki albo inny sposób, zostały już wchłonięte przez zbiorową świadomość. Na rzecz wydania dzieła pozostaje więc tylko jeszcze pragnienie poznania korzeni i czyste działanie pro forma. W tej kwestii kilka szczegółów, opisywanych przez Harnera wydaje się być interesujących, choć bynajmniej nie są to kwestie dotyczące samych technik. Te opisywane są bowiem w przedszkolny sposób będąc może gratką dla zupełnych laików, ale w żadnym wypadku nie powiększając puli wiedzy już będącej w użyciu. Najmocniejszą stroną książki jest rozdział poświęcony czasowi spędzonemu wśród Indian Conibo i Jivaro. Dzięki niemu dowiadujemy się, że społeczności plemienne nie są bynajmniej "owieczkami bożymi" (pokutujący w literaturze antropologicznej stereotyp "szlachetnego dzikusa" Rousseau zostaje więc ponownie oddalony) i że bardzo lubią środki psychedeliczne, a także stymulujące. Fakt ten oczywiście cieszy wszystkich antropologów, którzy jak ja sam, uważają środowiskowy dyskurs umieszczania dragów tylko i wyłącznie w kontekście sacrum za spore przekłamanie i kolejny objaw drobnomieszczańskiej paranoi humanistów. Od wielu lat feruje się bowiem w naukach społecznych wyrok, że masowe używanie dragów we współczesnym społeczeństwie jest całkowitą antytezą stosunku, jaki do tych środków mają społeczności plemienne tworząc daleką od rzeczywistości, niemal strukturalistyczną dychotomię. Jest to zwykła nieprawda, jednak bardzo chętnie przez badaczy akademickich promowana ze względu na implikacje społeczne, jakie mogłoby za sobą pociągnąć ujawnienie faktycznego stanu. W istocie pokazuje to jeszcze wyraźniej, jak bardzo nauka jest dzisiaj spleciona z dyskursem władzy będąc jej najważniejszą ostoją po teologii.

Nic więc dziwnego, że brak odniesień narkotykowych w książce, silnie podkreśla w notce prasowej wydawca: Harner uczy tradycyjnych podstawowych technik szamańskich bez użycia substancji halucynogennych. Oczywiście jest to prawda, Harner zaczyna swoją opowieść od opisu własnej, psychedelicznej inicjacji w amazońskiej dżungli w 1961 r., kiedy styka się ze świętym pnączem ayahuasca oraz zielem maikua czyli bliskim krewnym rodzimego bielunia dziędzierzawy, by przeżyć "własną śmierć". Potem jednak podporządkowuje się amerykańskim realiom i ze względu na nielegalność wszelkich substancji halucynogennych we własnym kraju tropi szamańskie techniki Indian Ameryki Północnej, którzy jako jedynego środka narkotycznego, używali legalnego tytoniu. Głównie jednak opierając się na zmianie świadomości za pomocą bębna i grzechotki czyli stosując ręczne techniki audio (jak byśmy powiedzieli z technoszamańskiego punktu widzenia: "stosowali neurogroove"). Część praktyczna jest niestety najsłabszą częścią książki, choć z pewnością można dzięki niemu organizować kursy typu instant, np. "Szamanizm w weekend".

Od strony formalnej także przeżywałem katusze, gdyż tłumacz znowu nie dołożył starań, żeby wyjaśnić nieznane mu terminy, odmienić przez przypadki te które trzeba, a tych których odmiana po polsku brzmi głupio, w ogóle nie odmieniać. Na każdym kroku potykamy się więc o typową fuszerkę, co trzeba niestety przyznać, męczy okropnie. Kwiatków jest wiele, jak choćby ten - przetłumaczenie zwrotu near death experience (NDE) jako "doświadczenie bliskiej śmierci" :) Szczegółową erratę znajdziecie na stronie Wojtka Jóźwiaka. Nie wiem ile jeszcze będziemy musieli poczekać, aż polscy wydawcy zaakceptują fakt, że polski czytelnik także pragnie książek nowych!!!??? I dodatkowo zastanawiam się jeszcze, kiedy tłumaczy będzie się zatrudniać wg. klucza zainteresowań i kompetencji? Może jednak cieszmy się tym, co mamy, bo mogło być znacznie gorzej...


No comments: